Zaprosiłam do rozmowy Kasię Nejman, aktorkę i rękodzielniczkę, która przejmując rodzinny biznes stara się równocześnie przywrócić wyroby z wikliny na nasz rynek.
Ale czy da się z wikliny zrobić coś więcej, niż koszyk na zakupy? Dowiesz się właśnie z tego odcinka!
Zapraszam do słuchania!
W odcinku “Katarzyna Nejman – Siostry Plotą i kontynuują tradycję” usłyszycie o tym:
Kasia pokazała mi całkiem nową perspektywę patrzenia na rękodzieło. Teraz lepiej rozumiem wartość wikliniarstwa, jego historię i co dokładnie kryje się za ceną, jaką płacimy za te wyroby.
Mam nadzieję, że patrząc na wiklinowy koszyk zobaczycie nie tylko cenę, a przede wszystkim te zmęczone ręce osób, które go plotły przez kilka godzin.
Jeśli masz w domu coś z wikliny, to koniecznie umieść tego zdjęciu w komentarzu 🙂
Do usłyszenia w kolejnym odcinku!
Więcej o Kasi znajdziesz tutaj:
Podcast Napędzani Marzeniami dostępny jest też:
A jeśli spodobał Ci się ten odcinek, będę wdzięczna za komentarz i podzielenie się tym odcinkiem z innymi osobami, którym jego treść może być przydatna. Będzie mi też miło jeśli poświęcisz chwile i zostawisz krótką ocenę podcastu w iTunes – dzięki temu inne osoby łatwiej dotrą do tego podcastu.
Cześć, Kasia!
Cześć, Asia!
Dzięki serdeczne, że przyjęłaś zaproszenie!
Ja też bardzo dziękuję, że mnie zaprosiłaś!
Napędzani Marzeniami, napędzana marzeniami jesteś – ja to wiem, już od dłuższego czasu! Czy ty pamiętasz swoje pierwsze marzenie? M/strong>
Pierwsze w ogóle, w życiu?
Tak.
Mam wrażenie, że jest to marzenie o szkole aktorskiej. Moje pierwsze marzenie – było ze mną tak długo i do tak dawna, że mam wrażenie, że jest to jedno z pierwszych prawdziwych marzeń takich, które się utrzymało właściwie do teraz, można powiedzieć.
I ono na pewno w wielu momentach mojego życia prowadziło i napędzało.
A wiesz dlaczego? Co było taką inspiracją, powodem?
Trochę nie, a trochę mam takie poczucie, że przynajmniej to jest to, co sobie składam z przeszłości, za jakichś opowieści i tak to sobie interpretuję, że ja byłam takim dzieckiem… Trochę rodzice mówili, że histerycznym. Że bardzo często łapały mnie emocje, płakałam, nie mogłam złapać oddechu i mam wrażenie, że dosyć szybko się zorientowałam, że mogę odczuwać te emocje, ale tak nie do końca na serio, ale je z siebie wypuszczać. W sensie – na serio bardzo, ale nie do końca to musi być coś, co dzieje się bezpośrednio w moim życiu.
Czyli wchodząc w role?
Tak, poniekąd tak. Pamiętam, że jako dziecko uwielbiałam sobie – na przykład znałam jakiś wierszyk i mówiłam go na tysiąc sposobów. To była moja zabawa. Jak teraz o tym myślę, to nie jest to do końca normalne!
Stałam sobie w pokoju, mówiłam wierszyk i mówiłam sobie: dobra. To teraz jesteś smutna i to mówisz. I mówiłam sobie ten wierszyk jakbym była smutna. I sobie wymyślałam takie zadania aktorskie, po prostu. To też było z potrzeby tych emocji, że miałam ich tyle, że tam je mogłam wsadzić, po prostu. W taki bezpieczny też sposób.
Ale myślę też, szczerze mówiąc, tak już zawsze o tym swoim zawodzie mówiłam pierwszym tak bardzo misyjnie i tak go czuję, ale coraz bardziej się przekonuję, że jest to też zbiór jakichś cech i potrzeb. I myślę też, że po prostu dosyć szybko w jakimś przedszkolu zaczęłam startować w konkursach, co przynosiło mi „O, Kasia. Brawo. Wystartowałaś w konkursie, jesteśmy z ciebie dumni”.
Odpowiadało mi to, że jestem za to chwalona, doceniania i czułam się w tym mocna na tej scenie, pomimo ogromnego stresu. Jak już na początku mówiłam, że to się nie zmienia, to chyba każdy z tych konkursów, takich wystąpień kosztował mnie ogrom emocji i nerwów. Co jest na przykład też zabawne, bo jestem po szkole muzycznej i jak grałam na koncertach, to miałam taki rodzaj tremy, że miałam totalny black out. Nie pamiętam zupełnie swoich koncertów. Grałam je na pamięć jakby ruchowo.
Na czym grałaś?
Na instrumentach perkusyjnych. Ja wolałam melodyczne, czyli marimba, wibrafon, ksylofon – takie duże, generalnie drewniane cymbały. To był dla mnie taki stres, taki już wręcz do granic wytrzymałości, że nie czułam, że panuję nad tym instrumentem i po prostu, że jak coś się nie uda, to w ogóle klap, kaplica.
Natomiast na scenie się stresowałam, ale ten stres już po wyjściu na scenę był taki… Niosący! Jest, do tej pory. Jakiś taki mobilizujący i właśnie bardzo uzależniający poniekąd.
Ostatnio, chyba na jakimś webinarze dowiedziałam się, że są dwa rodzaje stresu. Stres dobry – eustres i stres zły, zaraz wyjaśnię – dystres.
Ten dobry – słyszę, że ty mówisz o tym dobrym stresie, o takim stresie, który uskrzydla, który dodaje adrenaliny i pozwala przekraczać swoje granice, może czasem słabości, a ten stres zły działa w odwrotną stronę. W sumie nie wiem – precyzyjnie jak to tak hormonalnie działa w organizmie, ale słyszę bardzo dokładnie, że mówisz o tym stresie pozytywnym.
Mówiłaś też o takim systemie wzmocnień. Był stres, potem byłaś chwalona, więc podążałaś za tym marzeniem, nie tylko aktorskim, ale też muzycznym. Czyli pasje artystyczne w różnym wydaniu. Czy to jest związane z jakimiś przykładami rodzinnymi?
Nie. To jest ciekawe, bo w tym pokoleniu chyba takich ukrytych artystów – bo w moim pokoleniu mam starszą o 5 lat siostrę i cioteczną, młodszą o 3 i każda z nas poszła w artystyczną stronę. Moja siostra jest po ASP, a siostra cioteczna studiuje w Londynie komponowanie muzyki. Jest muzyczką i wokalistką.
I co ciekawe, u nas w domu w ogóle nie ma takiej tradycji. Nasza babcia, mama mamy twierdzi, że wszystkie talenty są po niej, ale nie ma na to jakichś bardzo udowodnionych też.
Ona maluje też bardzo ładnie itd., ale nie było tak, że ona się tym zajmowała w życiu. Myślę sobie, że jest to takie uśpione i jestem też bardzo wdzięczna naszej rodzinie, że nam na to pozwolili. To nie do końca jest oczywiste. Jeszcze moja siostra, która studiowała grafikę, to jest taki zawód, który jest jakimś fachem, natomiast jeżeli chodzi o aktorstwo, to są różne opinie, różne zdania i wiem, że moich rodziców kosztowało to bardzo dużo stresu, żeby odpuścić i pozwolić mi spełnić te marzenia, nie zastanawiając się „Boże, co ta nasza córka będzie po tym robić w życiu?”.
Właśnie, poszłaś za głosem marzeń i ukończyłaś Akademię Sztuk Teatralnych w Krakowie. Jak ta rzeczywistość aktorska ma się do tych marzeń, do tych wyobrażeń sprzed ukończenia uczelni?
Pierwsze, co mi przyszło do głowy to „nijak”, ale na pewno jest to z filtrem mojej historii. Natomiast na pewno jest tak, że teraz zmieniły się mocno czasy i te marzenia, moje dziecięce, one były w zupełnie innych realiach niż są teraz. To jest na pewno. Na pewno też jest tak, że ja tak, jak powiedziałam, nie mam żadnych doświadczeń rodzinnych, więc miałam wyobrażenia i marzenia o tym wiecie, a nie miałam takiej informacji jak to wygląda naprawdę.
Realia tego zawodu są dosyć trudne. Myślę, że nawet jeżeli mi ktoś wcześniej mówił, że „To jest trudny zawód. Będzie ci ciężko” to zawsze coś z tyłu głowy mówi „Ale moja historia będzie inna”.
Nie do końca jest. Widzę te trudności, o których słyszałam. Czym to się dokładnie różni? Na pewno takim absolutnym brakiem stabilności, stabilizacji i może jako dziecko też tego nie potrzebowałam po prostu, bo miałam to w domu i inne moje obszary dawały mi tę stabilizację i nie myślałam o takiej stabilizacji z własną rodziną, ale teraz jak sobie myślę o takim działaniu typowo projektowym bez etatu, takim właściwie chodzeniu kilka razy w miesiącu na rozmowę o pracę, bo tym właściwie jest casting, tylko jeszcze specyficzną rozmową o pracę.
Nie decydują twoje umiejętności. Poniekąd, odrobinę, ale bardzo dużym czynnikiem są te totalnie niezależne od nas. Nie jesteśmy się w stanie tego nauczyć, nawet nie jest to zależne do końca bardzo często od talentu, tylko np. od cech zewnętrznych, od rodzaju energii, osobowości. Tego, czy pasujesz do danej postaci czy nie. I na to nie masz wpływu. Musisz się znaleźć w odpowiednim momencie, w odpowiednim czasie. Mieć ogrom szczęścia, tak naprawdę – a to jest dosyć ryzykowne, jeżeli chcesz na tym budować całe swoje życie i bezpieczeństwo.
Nie decydują twoje umiejętności. Poniekąd, odrobinę, ale bardzo dużym czynnikiem są te totalnie niezależne od nas. Nie jesteśmy się w stanie tego nauczyć, nawet nie jest to zależne do końca bardzo często od talentu, tylko np. od cech zewnętrznych, od rodzaju energii, osobowości. Tego, czy pasujesz do danej postaci czy nie. I na to nie masz wpływu. Musisz się znaleźć w odpowiednim momencie, w odpowiednim czasie. Mieć ogrom szczęścia, tak naprawdę – a to jest dosyć ryzykowne, jeżeli chcesz na tym budować całe swoje życie i bezpieczeństwo.
Czyli zawód dla osób z powołaniem, z misją i które też – bo jest tak, że albo się przebijesz i faktycznie te sukcesy relatywnie wcześnie zaczyna się odnosić, albo trzeba mieć druga nogę w życiu…
To, co powiedziałaś uzmysłowiło mi jeszcze jedną rzecz. Myślę, że to, co jest w tym zawodzie bardzo potrzebne, na co ja nie do końca byłam przygotowana, bo żyłam sobie w takiej wrażliwej bańce, która mówiła, że po prostu uczciwością w tej pracy i takim spokojem w tym, ale rzetelną pracą, że to wystarczy, a mam wrażenie, że bardzo duży czynnik tego zawodu jest też taki… Takiej ogromnej determinacji w tym, żeby w tym zawodzie być. Takiego starania się o to, zadbania o to, gdzie jesteś, z kimś się spotykasz, takiego trochę PR-u osobistego, w co ja kompletnie nie umiem. Co z drugiej strony bardzo mi ciekawie pokazuje firma, o której zaraz pewnie będziemy mówić tę różnicę, jak dużo pewniej czuję się mówiąc nie o sobie. Tylko o produktach, o rzeczach, o rzemiośle, o czymś takim stałym niż o sobie, swoich talentach, o tym, że „Ja jestem najlepsza, bierzcie mnie do tej roli!”.
Tego w sobie nie mam. Mam wrażenie, że to, co pokażę, to kogoś przekona. Albo nie przekona. Z kolei o rzeczach, które są, żyli o produktach, o swojej marce itd. totalnie umiem mówić w taki sposób – tu widzę różnicę w mojej głowie, bardzo ciekawą.
Ta druga pasja – wikliniarstwo, plecionkarstwo. To też ciekawe, czy te pojęcia są totalnymi synonimami czy…?
Nie są. Wikliniarstwo to jest wszystko, co się wiąże z obróbką wikliny, z plantacją, zbiorem, z okorowywaniem, przechowywaniem i obszarem zajęcia się materiałem, a plecionkarstwo to jest już wyrób z tego materiału.
Jak ono pojawiło się w twoim życiu?
Ono się pojawiło dwojako. Po pierwsze – bardzo dawno i było właściwie od zawsze. W sensie, że ono się nie pojawiło w moim życiu, tylko ja się pojawiłam w jego życiu.
Mój dziadek miał sklep z wikliną, który prowadził w Warszawie, na Pradze i teraz już jest trzydziesty rok funkcjonowania sklepu. Ja mam 27 – więc sklep był wcześniej niż ja. Właściwie wszystkie moje pierwsze zabawki, też mojej siostry to właśnie były z tej wikliny. Jakaś taka informacja o tym materiale też po prostu była.
Do tego stopnia, że właściwie dopiero rok temu sobie zdałyśmy sprawę z tego, jak to dla nas jest oczywiste, a zupełnie nie jest tak w ogóle. Ten materiał, ta tradycja, dostępność do tego materiału. Że nam się to wydawało, że to po prostu jest. Skoro ja się urodziłam, wszystko mam w domu z wikliny i generalnie jak chcę to właściwie mam wszystko z wikliny, to chyba tak wszyscy mają.
Okazuje się, że nie. Ono się pojawiło, było po prostu, natomiast tak – jako plecionkarstwo, w które weszłam rękami, nogami, głową i sercem, no to pojawiło się to dopiero rok temu. Mój dziadek postanowił po 29 latach zamknąć swój sklep z wielu powodów.
Ten sklep już też bardzo słabo funkcjonował, dziadek nie czuł w ogóle internetu. Sprzedaż bez tego, żeby komuś popatrzeć w oczy, żeby kogoś zapytać „Jak się masz?”, żeby kogoś zapytać, jak ma na imię. Nie ma takiej opcji. To w ogóle bez sensu. Przecież w ogóle nikt tak nie chce robić, a w ogóle to on tak nie chce robić! Żaden internet.
Dosyć szybko się okazało, że teraz bez tego internetu no to słabo.
Poza tym dziadek nie jest 60-letnim dziadkiem.
Ma 84 lata i dużo rzeczy wbrew pozorom w tym komputerze ogarnia. Umie sobie zrobić przelew, jest pod tym względem bardzo ogarnięty, ale też trzeźwy umysłowo. Jest jeszcze rzutki, tak bym powiedziała.
Natomiast rzeczywiście sprzedaż i wszystko, co się wiąże, to nie byłaby praca dla niego, tylko dla kogoś, kto by z nim współpracował. Ewidentnie on się tym sam nie mógł zająć, a z kolei nie wiem też, czy w takim funkcjonowaniu sklepu on by też tak umiał do końca oddać to pole, żeby ktoś inny zajął się – bo wiadomo, że wtedy ta sprzedaż internetowa byłaby pewnie na 1 miejscu i nie wiem – on na tyle nie rozumiał tego świata internetowego, czy umiałby oddać to, że dzieje się w jego sklepie coś, czego on nie rozumie, nad czym nie ma kontroli, a właściwie to jest jego miejsce, w którym chce to wszystko rozumieć i wiedzieć, o co chodzi.
I dziadek rok temu podjął decyzję o zamknięciu.
My rodzinnie, ze spokojem, podjęliśmy decyzję. No dobra, trzeba zrobić wszystko, żeby nie zostać stratnymi albo zostać jak najmniej stratnymi, bo sklep 30 metrów od góry do dołu wypełniony wikliną, trzeba coś z nią zrobić.
Z moją siostrą już wcześniej – jak ja sobie myślę o wszystkich działaniach, które się wykonały właściwie do 3 lat wstecz, to ja mam wrażenie, że to wszystko tak nas prowadziło do tego momentu, w którym jesteśmy, że my byśmy tego nawet nie domyśliły.
Wszystko się, nomen omen, splotło.
Tak, dokładnie! Jak ja wróciłam ze szkoły w Krakowie i wróciłam do Warszawy, to moja siostra zaszła w ciążę, była już chyba na macierzyńskim i ona zawsze uwielbiała robótki ręczne. To jest taki jej nałóg. Ona jak siedzi przed telewizorem, to nie może mieć wolnych rak, tylko po prostu plecie. Będąc na tym macierzyńskim postanowiłyśmy, że ona mnie trochę tego pouczy i że generalnie będziemy robiły torebki, bo okazało się, że ona sobie robiła dla siebie, ktoś ze znajomych powiedział „Wow, ale super! Mnie też zrób”. Potem ktoś powiedział „To mi też zrób!”.
Doszłyśmy do wniosku, że zakładamy profil na Instagramie. Najpierw się nazywałyśmy Nejmanowe, bo to jest nasze rodzinne nazwisko, Nejman. Potem ja wymyśliłam hasło do hashtagu #siostryplotą i dostałyśmy też odzew od naszych znajomych i rodziny, że to jest dużo lepsza nazwa. My niechętnie, bo już miałyśmy Nejmanowe, już miałyśmy pierwsze metki filcowe z N, no to jak to – z pierwszym metkami zmieniać teraz nazwę?
Ale potem ktoś nam powiedział, że później będzie ciężej, a to lepsza nazwa. No dobrze – no to Siostry Plotą.
I tak przez rok jeździłyśmy po jakichś targach, ale to było takie totalnie hobbystyczne, bo po prostu Ania dziergała nałogowo, ja jej pomagałam i jeździłyśmy na targi, sprzedawałyśmy torebki. I na tych mediach społecznościowych od Siostry Plotą ogłosiłyśmy wyprzedaż sklepu dziadka, a jeszcze, żeby było śmieszniej – przepraszam, trochę mieszam wątki – to Ani pierwsze projekty torebek były właśnie inspirowane bezpośrednio wikliną. Wszystko się rzeczywiście splata w ten motyw wikliny.
Nawet już wcześniej miałyśmy pomysł, żeby połączyć to z wikliną, ale to się w końcu nie udało.
Ogłosiłyśmy to, ogłosiłam jeszcze na kilku takich grupach facebookowych. Jedną z takich grup, która bardzo prężnie działała i chyba, dzięki której to wszystko tak poszło dalej, to była kwarantannowa grupa dla kobiet, wspierająca na czas pandemii. Tam byli ludzie z bardzo różnych środowisk, bardzo różnych branż, też takich z dużymi zasięgami. Zobaczyła to Magda Jagnicka, która jest stylistką i która w ogóle jest człowiekiem o ogromnym, pięknym sercu i która uwielbia się angażować w takie akcje. Uwielbia znajdować szczególnie lokalnie, w Warszawie takie miejsca, które potrzebują wsparcia, też takich rzemieślników z krwi i kości od lat funkcjonujących i ona jak tylko zobaczyła to ogłoszenie, to chyba w ciągu godziny pojechała do dziadka, żeby go wesprzeć, żeby zobaczyć. Oczywiście, zobaczyła tam godzinę, bo zaczęła rozmawiać z moim dziadkiem, to nie było tak prosto wyjść!
Nagrała relację, materiał i wrzuciła to do siebie. Właściwie to był taki moment… My patrzyliśmy na to płacić, śmiejąc się, nie dowierzając i po prostu – ja się naprawdę bałam, że się zaraz obudzę. Zresztą dziadek tak samo. To był taki nasz stres, że po prostu się obudzimy i okaże się, że to wszystko nie jest prawdą.
Przyjechałam następnego dnia do dziadka, właściwie, żeby zobaczyć jak mu idzie, żeby go wesprzeć i stamtąd już nie wyszłam, bo okazało się, że jest tyle pracy, że właściwie na dwie ręce pracujemy – jak to dziadek mówi, była kolejka jak do piekarni. Właściwie w ciągu trzech dni wyprzedaliśmy cały asortyment sklepowy.
Czyli plan się powiódł. Wyprzedać asortyment.
Tak. Tylko że… Ilość takiej dobrej energii, która przez to miejsce przeszła i która w nas została, i też słowa ludzi, które padały, którzy nas odwiedzili, czyli to, że to nie jest oczywiste, że ta wiklina jest, że wręcz jest to jedno z ostatnich miejsc w Warszawie, które taką wiklinę ma. Że właściwie taka tradycja, że ludzie nawet nie odróżniają wikliny od rattanu, że to jest też ważne, aby o tym mówić.
Potem dość szybko się zorientowaliśmy, że całe wikliniarstwo w Polsce ma się bardzo średnio i też to, że my stanęliśmy – właściwie najpierw, bo Ania była w ósmym miesiącu ciąży i była trochę dalej od tych wydarzeń, od ich ogniska, tylko była ze mną cały czas na łączach. Jak stanęłam przy tych puściejących ścianach i zdałam sobie sprawę, że to nie jest fikcyjny koniec, o którym sobie rozmawiamy przy stole ot tak, to będzie koniec. Tylko to jest koniec pewnej tradycji.
I właściwie widać biel tych ścian i że ja zupełnie nie mam w sobie na to zgody, żeby to był koniec.
Najpierw zaczęłam rozmawiać z moją siostrą, że to nie może być koniec. Moja siostra na początku pierwszego dnia powiedziała mi: „Kasia, nie wiem, czy to jest dobry pomysł. czuję to sercem, ale ja zaraz rodzę, nie będę ci w stanie pomóc jakbym chciała. Nie będę w stanie być z tobą w tym sklepie. Czy ty masz w sobie taką przestrzeń, że teraz przyjmujesz to ze wszystkim, co się z tym wiąże? Czy widzisz tę odpowiedzialność?”.
I to w środku pandemii!
Dokładnie. I ja w tych emocjach całą, tym naładowaniem „Tak, widzę to! Zastanowię się, ale widze to!”. I właściwie następnego dnia moja siostra widziała to razem ze mną, powiedziała „Dobra, Kasia, ja też to widzę, robimy to! Nie wiem, co będzie, to jest szalone, ale robimy to!”.
Nie powiedzieliśmy dziadkowi od razu. Chcielibyśmy być pewne. Wiedziałyśmy, że to jest moment zwrotny i że jeżeli już mu to powiemy, to nie ma opcji wycofania się. To jest za duże zobowiązanie, za duże słowo, żeby rzucić to i się z tego wycofać.
Tydzień się to w nas uleżało, obgadałyśmy to jeszcze z rodzicami, którzy do tej pory są ogromnym wsparciem i podjęliśmy tę decyzję, że to zostaje. Ale mało tego – podjęliśmy też decyzję, że chcemy to pogłębiać. Bo też ta informacja, z której sobie też właściwie nie do końca o dziwo zdawaliśmy sprawę, czyli tego, że sytuacja naszego dziadka właściwie była takim odzwierciedleniem sytuacji całego wikliniarstwa w Polsce. I że coraz mniej jest rzemieślników.
Wiele firm się teraz pojawia – może ja to też widzę, bo to jest nasza konkurencja i warto ten rynek śledzić, chociaż tu też mam takie do tej konkurencji dosyć podejście otwarte, b uważam, że nie do końca jest to konkurencja, tylko po prostu wzmacniamy ten rynek i że to jest bardzo ważne, żeby zaczęło tego być po prostu coraz więcej, natomiast śledzę, co się dzieje, więc gdzieś to widzę, natomiast problem jest z rzemieślnikami. Wyplatają głównie osoby, które mają 80, 90 lat. Cała nauka wikliniarstwa była zatrzymana na 20 lat w Polsce i jest dopiero od 7 lat wznowiona. Można łatwo powiedzieć, że całe pokolenie mamy do tyłu.
Są szkoły, technika, szkoły zawodowe?
Nie. Techników nie ma, były. Są dwie szkoły zawodowe. Jedną z nich my właśnie skończyliśmy. Jest to szkoła w Łowiczu i Jaworze. Są to szkoły zawodowe, bardzo polecam osobom, które chcą wykonywać ten zawód albo chcą w niego głębiej wejść. Jest to bardzo intensywne.
My kończyliśmy szkołę w Łowiczu. Jest to intensywne doznanie, ponieważ jest to piątek, sobota, niedziela jak nie ma pandemii i nocuje się w bursie i cały weekend się wyplata. Co weekend. Jest to naprawdę bardzo wymagające, natomiast jest to… Super!
Przy czym to nie jest szkoła zawodowa w takim tradycyjnym modelu edukacyjnym?
Jest. Jest ona weekendowa, ale normalnie my po tym kończymy państwowe egzaminy zawodowe. Jedyne koszta, które są to koszta materiałów, które ponosimy. Materiały nie są wliczone. My akurat mieliśmy przez cały rok praktykę, więc tych materiałów się trochę uzbierało.
Koszty dojazdów i koszty noclegu w bursie. Natomiast samo nauczanie jest państwowe.
Ile było osób na roku?
Ok. 16.
16 – szkoły są dwie, czyli przyjmijmy, że w tej drugiej szkole podobna ilość…
Przy czym ważne jest chyba to, że nie do końca osoby, które się kształcą tam mają takie podejście do zawodu, że będą chciał zostać jakimiś rzemieślnikami, którzy rzucają wszystko, siedzą i wyplatają. Dlaczego? Ponieważ jest to po prostu nieopłacalne. To jest główny powód. Mam ogromną misję, żeby o tym mówić, dla którego wikliniarstwo w Polsce wymiara – to jest po prostu nieopłacalne.
My mieliśmy na egzaminie zawodowym teorię, w której oprócz bardzo trudnych zadań i nieoczywistych typu budowa pługu i takich rzeczy, których po prostu musieliśmy wkłuć to były bardzo proste zadania matematyczne.
„Koszykarz dostaje za swoją godzinę pracy tyle i tyle. Za koszyk – tyle i tyle. Jeżeli pracuje 8 godzin w tygodniu to ile zarobi, ile wyplecie koszy?”. Okazało się, że koszykarz, który wyplata 90 koszy i to jest jego maksimum, 8 godzin pracy dziennie w miesiącu zarabia 720 zł. Mało osób, które jest na tym kursie chce zostać takimi rzemieślnikami, co to wyplata kosze w miesiącu za 720 zł i nie będą miały czasu na nic innego, tylko raczej albo są to ludzie na emeryturze i zawsze marzyli o tym, żeby wyplatać i też będą mogli to traktować jako dorobek do emerytury albo są to ludzie, którzy z jakichś innych powodów potrzebują tego do pracy. Mają jakiś pomysł, chcą to łączyć z praca terapeutyczną albo jeszcze mają swoją agroturystykę i chcą sobie posadzić, chcą wiedzieć itd.
Natomiast jeżeli chodzi przyrost rzemieślników, którzy będą tworzyli i którzy tworzą bezpośrednio produkty z wikliny, to jest oddzielna para kaloszy i z tym jest ogromny problem.
Przyznam, że nie wiem, co powiedzieć. Zamurowało mnie. Wiedział już wcześniej, że jest trudno, ale nie znałam tak precyzyjnie tych liczb. Mam w domu kilka przedmiotów z wikliny, m.in. ze Środkowej 25. Będę teraz patrzeć na nie zupełnie inaczej i będę o nie dbać, chuchać i dmuchać, bo faktycznie z tego, co mówisz, to w przyszłości widzę dwie drogi.
Albo tej wikliny będzie bardzo mało albo będzie bardzo droga… Albo jedno i drugie!
Dokładnie tak. Już teraz są wzory, które przepadły i których już nie będzie, bo np. zmarła ostatnia osoba, która to robiła i umiała zrobić dany splot. Wzory są powoli odtwarzane, więc myślę, że coraz więcej jest też takich zapaleńców. À propos Napędzanych Marzeniami, to mam głębokie przekonanie, że osoby, które się zajmują plecionkarstwem muszą być napędzani marzeniami. Inaczej nie miałoby to sensu.
Już teraz są wzory, które przepadły i których już nie będzie, bo np. zmarła ostatnia osoba, która to robiła i umiała zrobić dany splot. Wzory są powoli odtwarzane, więc myślę, że coraz więcej jest też takich zapaleńców.
Właśnie. Wy razem z Anią – Siostry Plotą, więc Kasia i Ania. Od początku miałyście plan, żeby zrobić coś więcej niż tylko dalej prowadzić sklep, czyli właśnie promować to rękodzieło.
W ogóle nasze pierwsze warsztaty wikliniarskie, we współpracy z Serfentą, takim stowarzyszeniem, które zajmuje się plecionkarstwem od 13 lat właściwie było – ostatnio mi przypomniał o tym Facebook, 18 lipca, czyli właściwie przed przejęciem takim na porządnie sklepu. Można powiedzieć, że właściwie nie wiadomo, o która misja bardziej i szybciej w nas zakiełkowała.
Na dwa sposoby planujecie tę misję realizować. Skoryguj mnie, jeśli nie do końca dobrze powiem. Po pierwsze właśnie, poprzez realizację warsztatów i uczenie ludzi, jak można sobie coś samodzielnie wypleść, a po drugie poprzez tworzenie własnych wzorów i przedmiotów.
Tak. Obie te rzeczy są wdrożone w życie, więc super. W tę sobotę miałyśmy nasze warsztaty, które były bardzo owocne i ja je bardzo dobrze oceniam. Była super atmosfera, dużo osób się na nie zgłosiło, więc super i też realizujemy już swoje własne projekty i własne wzory. Chcemy, żeby one były – to jest też ciekawe, bo to są nasze własne wzory, ale to, czego ja się nauczyłam i co przyszło naturalnie, ale chcę, żeby dalej trwało to jest to, że ja właściwie się śmieję, że Siostry Plota to nie jesteśmy ja i Ania, tylko wszyscy nasi klienci i klientki.
Rzeczywiście jest coś fajnego w tej nazwie, takiego, że jak sobie siedziałyśmy na warsztatach to ja mówię – tak, to jest siostry plotą! Taka idea też siostrzeństwa, ludzkiej miłości, przyjacielskiej jest mi bardzo bliska. I szerzenie tego, żeby tak siebie postrzegać, że jesteśmy tutaj wszyscy po to, żeby nam się żyło lepiej, warto pewne rzeczy robić, warto się uśmiechnąć do siebie, podać pomocną dłoń i też w takiej wspólnocie tworzyć i działać. Dla mnie te Siostry Plota to są też te wszystkie siostry, które tworzą tę naszą markę i rzeczywiście jest tak, że wiele z tych projektów powstało z konkretnych inspiracji naszych sióstr, czyli po prostu naszych klientek i tego, że się do nas odezwały. „Ej, zobaczcie – tego nie ma, a ja o tym marzę. Czy dałybyście radę coś takiego zrobić?” i my mówimy: „Super projekt! Myślimy o tym!”. Często nam to zajmuje pół roku, często nam to zajmuje 7 miesięcy, bo wdrożenie takiego projektu to jest też bardzo dużo pracy. O tym chciałam powiedzieć, bo ludzie sobie często z tego nie zdają sprawy i piszą z własnymi projektami typu „A czy dałaby pani radę wypleść mi taki fotel?”.
My się tym zajmujemy. Pewnie byłybyśmy w stanie opracować taki model, tylko że to jest tak nieopłacalne czasowo, finansowo. Żeby wypleść taki fotel po pierwsze trzeba wypleść 5 takich, które się nie udadzą – albo więcej. Po drugie, trzeba stworzyć całą firmę do tego, odpowiednio to wyważyć. Wymyślić dokładnie którą wiklinę, jak to najlepiej spleść. To jest naprawdę dobre pół roku pracy jak nie więcej, stworzenie takiego nowego wzoru od podstaw. Często to się wiąże aż z takim dużym zapleczem, dlatego warto jak się wdraża nowy wzór, to też mieć zaplanowaną sprzedaż nie na dwie sztuki, tylko 50.
Żeby wypleść taki fotel po pierwsze trzeba wypleść 5 takich, które się nie udadzą – albo więcej. Po drugie, trzeba stworzyć całą firmę do tego, odpowiednio to wyważyć. Wymyślić dokładnie którą wiklinę, jak to najlepiej spleść. To jest naprawdę dobre pół roku pracy jak nie więcej, stworzenie takiego nowego wzoru od podstaw.
Jakie własne wzory wymyśliłyście, wyprodukowałyście?
To jest taki domek z wikliny. On jest głównie pomyślany o tym, żeby można było też z niego zrobić taką torebkę i główną inspiracją do niego są myszki Maileg i żeby można było je przenosić, żeby miały swój przenośny domek. To jest taki jeden wzór. Drugi to są modelki dla lalek – tudzież też dla tych myszek, bo też pod nie są zwymiarowane. Kolejną opcją jest kosz na koce, mojego taty – to jest jedne z pierwszych projektów, który wszedł. Wcześniej jeszcze były choinki wiklinowe.
Lampę widziałam.
Tak! Dobrze, że podpowiadasz. To jest takie oczko w głowie mojej siostry i ona te lampy kocha! Zrobiła już taki wzór pod jeden projekt stojących, pięknych lamp, a teraz właśnie rusza do kolejnych we współpracy z architektem, który to zaprojektował. Takie piękne, nowoczesne, wiklinowe lampy.
Na szczęście jest tak, że – nie wiem, czy słowo trendy jest dobre, ale go użyję – że są trendy, które wspierają wikliniarstwo. Mam na myśli eko, naturalność, less waste, zero waste, to wszystko powoduje, że ludzie chcą mieć wiklinę w domu. Też tędy, w designie taki kierunek bardziej naturalny, boho. Myślę, że to pomaga i chciałabym nawiązać tutaj do tego rattanu, o którym mówiłaś wcześniej. Ratan jest bardzo popularny i właściwie łatwo dostępny. Przy czym ratan nie jest z Polski!
Ze mnie się śmieją, że jestem przeciwnikiem rattanu, co nie jest prawdą. Jest rzeczywiście tak – ratan jest super materiałem, zacznę od tego. Jest bardzo wytrzymały, plecie się z niego prawie jak ze sznurka – to są właściwie takie liany. Akcja jest taka, że jest azjatycki. Wszystkie rzeczy – co jest ważne, nie ma maszyny, która wyplata, więc wszystkie rzeczy, które są wyplecione, które widzimy, są ręcznie wyplecione.
Produkty, które widzimy z rattanu – wszystkie – czy one są eko, boho? One raczej nie są fair trade. Pochodzą z rynku azjatyckiego, gdzie ta praca rąk ludzkich w większości wypadków – bo pewnie są miejsca, gdzie jest inaczej i tu nie chciałabym być krzywdząca wobec tych miejsc – ale jednak w zdecydowanej większości po prostu wyglądają niehumanitarnie.
Produkty, które widzimy z rattanu – wszystkie – czy one są eko, boho? One raczej nie są fair trade. Pochodzą z rynku azjatyckiego, gdzie ta praca rąk ludzkich w większości wypadków – bo pewnie są miejsca, gdzie jest inaczej i tu nie chciałabym być krzywdząca wobec tych miejsc – ale jednak w zdecydowanej większości po prostu wyglądają niehumanitarnie.
Zmieniło mi się myślenie odkąd prowadzę swoją działalność – może to nie najlepiej o mnie świadczy, że dopiero w tym momencie, ale o 180 stopni. Zawsze byłam taką panią promocją, która jak widziała, że może kupić coś nagle za 20 zł – przepiękny, wypleciony koszyk, to w ogóle latała i była przeszczęśliwa. A teraz patrzę na to i teraz myślę, jakim cudem – to jest materiał, praca. To przyjechało kontenerem. Zostało zmagazynowane. To jest obrandowane tą firmą, która tu jest. Jeszcze musi być w to wliczony podatek 23% od 20 zł, które chcemy za to zapłacić. Za to jest wliczona praca pracownika, bo tak musi być. I czynsz danego miejsca.
Ile dostała osoba, która to wyplotła to w tamtych warunkach? Jeśli ona dostała pół miski ryżu, to jest dobrze.
Zawsze byłam taką panią promocją, która jak widziała, że może kupić coś nagle za 20 zł – przepiękny, wypleciony koszyk, to w ogóle latała i była przeszczęśliwa. A teraz patrzę na to i teraz myślę, jakim cudem – to jest materiał, praca. To przyjechało kontenerem. Zostało zmagazynowane. To jest obrandowane tą firmą, która tu jest. Jeszcze musi być w to wliczony podatek 23% od 20 zł, które chcemy za to zapłacić. Za to jest wliczona praca pracownika, bo tak musi być. I czynsz danego miejsca.
Ile dostała osoba, która to wyplotła to w tamtych warunkach? Jeśli ona dostała pół miski ryżu, to jest dobrze.
Myślę, że warto o tym mówić i warto mieć tego świadomość. Tak jak podałaś własny przykład – kiedyś latałaś za tymi promocjami nie mając świadomości. A mając świadomość i biorąc pod uwagę to, że jak rozumiem fair trade jest dla ciebie istotne, teraz podchodzisz inaczej do zakupów.
Też widzę po sobie, bardzo mocno, w różnych obszarach życia począwszy do tego, co jem, skończywszy na tym, w co się ubieram, a gdzieś tam pośrodku może czym jeżdżę, jak się poruszam. Widzę w sobie ogromną przemianę i to nie jest tak, że ja może się zmieniłam i inne rzeczy są dla mnie ważne, bo trochę też, ale myślę, że w dużej mierze jest to kwestia tej świadomości.
Teraz wiem, jakie konsekwencje miały moje wcześniejsze wybory. Wcześniej to do mnie nie dotarło, nie wiedziałam, nie myślałam o tym. Bardzo dobrze, że o tym mówisz.
Mnie się wydaje, że to jest bardzo długofalowe. Jak już też wspomniałam, to wcale nie oznacza, że plecionkarz, rzemieślnik w Polsce jest dobrze opłacony. To jest tak, że w Polsce królują takie czasy, w których ta wiklina była na tyle powszechna, że ona właściwie – każdy w wiosce coś tam wyplótł i ona była ogólnodostępna, często jak czegoś nie było, to ktoś sobie to wyplótł i to się kojarzyło z biedą.
Mam wrażenie, że pokutujemy. Kolejna sprawa – osoby, które wyplatają też bardzo często nie traktują tego jako swojej jedynej pracy. To są osoby, którym po prostu ktoś dostarcza materiał z danej wioski, bo najczęściej są to ośrodki, które znajdują się nie w dużych miastach, tylko we wsiach i podczas długich, zimowych wieczorów, zamiast siedzieć bezczynnie, to pleciemy. Tyle na ile ktoś będzie chciał za to wziąć – za piątkę, to niech ma to za piątkę. Tylko że przez to to wymiera jako zawód.
To jest trochę tak, jak ktoś dał mi ostatnio przykład, jak to opowiadałam, jak się kupuje takie skarpetki od babci przed bazarkiem. One też kosztują 10 zł. Mogłyby kosztować dużo więcej – i byłoby super, bo ludzie też są w stanie wesprzeć tę osobę, która to robiła przez 2 godziny. Tylko nie można tego do końca rozliczać na stawkę godzinową.
Chcąc sprzedać to w sklepie, obrandować i zapłacić za godzinę to nie jest to etyczne, po prostu. To jest jakaś dodatkowa praca. Siedzę i lubię to robić. Ale żeby to się utrzymało jako zawód to musi być dobrze opłacalne. Z kolei jest też tak, że tych wzorów standardowych i osób, które wyplatają, jeszcze kilka jest. Są pewne ceny, które są na rynku Trudno jest nagle je podnieść, bo nagle będziesz sklepem, który ma nierealne ceny w stosunku do innych.
Najlepszą metodą byłoby to, żeby to się zmieniło i żeby każdy plecionkarz w Polsce chciał więcej za swoją pracę.
Tu z kolei też jest bardzo ciekawy problem, bo my pracujemy z jednym naszym plecionkarzem, który też nas wspiera, uczy – uczymy się od niego. Walczę z nim, żeby zapłacić mu więcej. Mówię, że to mu się należy, że to jest super wykonana praca, że się od niego uczymy. Odmawia.
To jest niezwykłe. To jest paradoks kapitalizmu, który doprowadza do takich sytuacji. Nie wiem, czy to jest do odwrócenia.
Myślę, że to pokoleniowo się musi odwrócić.
Właśnie, wtedy kiedy faktycznie już zostanie garstka – wracając do tego, o czym mówiłyśmy jakiś czas temu. Będzie bardzo mało wikliny, będzie bardzo droga i wtedy może nowe pokolenie zainteresuje się tym zawodem, bo stanie się opłacalny dzięki cenom.
Liczę na to. Też głośno mówię, z czego to wynika, bo nadal mi się zdarzają klienci, którzy do mnie przychodzą i zadają mi pytanie „Dlaczego ten koszyk nie kosztuje 10 zł jak 20 lat temu?”.
Po pierwsze, od razu mam ochotę zaprosić taką osobę na warsztat. To bardzo dużo uświadamia i ja też dlatego – oprócz tego, żeby uczyć i żeby – bo kiedyś było tak, że każdy poniekąd umiał wyplatać. Mnie się marzy, żeby do tego doprowadzić. Żeby każdy gdzieś ten materiał mógł poczuć i żeby to było bardziej powszechne. Jest to ogromnie ciekawe. Jest to roślina, kontakt z naturą. Też może być w wielkim mieście i to jest super.
To jest jeszcze ciekawy temat do tego, o czym mówiłaś o ekologii i zero waste. Zaraz też bym do tego wróciła, ale zamknę ten wcześniejszy wątek. Na tych warsztatach plotłyśmy kosz. Wyplecenie – właściwie bardziej malutkiej osłonki na doniczkę zajęło nam na warsztatach równe pięć godzin. Bez żadnej przerwy, bez żadnego jedzenia. Dziewczyny, kobiety, które były – były tak zaaferowane, że trzeba było im przypominać, żeby piły wodę. Trwało to pięć godzin. Bez pałąka, który trwa drugie tyle. Wiadomo, że to jest pierwszy kosz. Ale to się nie zmienia aż tak drastycznie. Są pewne rzeczy, które trzeba wykonać. Czynności, które trzeba zrobić, których się nie przyspieszy.
Chciałaś nawiązać jeszcze do tego aspektu eko?
Tak. To jest dla nas bardzo ważny aspekt, bo startując z Siostry Plotą jeszcze przed myślą o wiklinie plotłyśmy z recyklingowej bawełny. Mamy taką myśl w sobie – mam wrażenie też, że nasz dziadek był bardzo progresywny, bo zakładając ten sklep myślał o tej alternatywie do plastiku, a to był rok 1991 – wtedy, kiedy wszyscy tym plastikiem byli totalnie zachłyśnięci, a on powiedział: „Przecież mamy tyle dobra, które już jest, które trzeba wykorzystać” i nasz tata totalnie jest takim ekologiem. Odnawialne źródła energii, odkąd pamiętam to jego marzeniem jest mieć swój wiatrak, co trochę się też notabene spełnia i najchętniej jak są wakacje to zdejmuje buty i chodzi – jest żeglarzem, nawet jak wjeżdżaliśmy do portów to on chodził na boso. Wtedy się za niego wstydziłam, a teraz myślę, że to piękne, że miał taką odwagę – że chciał przy tej naturze być.
Chyba przez to – dążę do tego, że to wyssałyśmy i miałyśmy takie poczucie, że jak tworzyć jakąś nową firmę, to taką, która korzysta z rzeczy, które już są. Nie produkujemy – wiadomo, że nie da się tak do końca w stu procentach, bo są jakieś metki, druty, którymi się to obwiązuje, których nie da się zrobić w 100%. To jest pół procenta naszych produktów, a resztę, żeby były to rzeczy, które już są.
I właśnie ta wiklina – to jest tak cudowne! To jest jednoroczny pęd wierzby. Trudno zrobić coś, co jest bardziej eko niż to. Po pierwsze, wiklina ma bardzo szybki odrost, więc to, co zetniemy to jest wiklina i naturalnie z tego musimy wypleść, bo jak zostawimy na drugi rok to nie wypleciemy, a po drugie, ona w ciągu roku przerośnie drugie tyle, więc znowu będziemy mogli wyplatać i mieć tyle samo materiału.
A po trzecie, jak się zepsuje – chociaż wyroby wiklinowe są bardzo trwałe – to ulega to biodegradacji.
Dlatego, co jest ciekawe, trudno jest określić, kiedy plecionkarstwo powstało. Nie ma tak, jak z gliną nawet, która też jest naturalna, ale da się ją zakonserwować. Zawsze była walka między plecionkarzami a osobami wyrabiającymi w glinie, co było pierwsze. Ale jakieś 3 miesiące temu odnaleziono koszyk, który ma 10 000 lat. Chyba wikliniarstwo ostatecznie pobiło.
Dlatego, co jest ciekawe, trudno jest określić, kiedy plecionkarstwo powstało. Nie ma tak, jak z gliną nawet, która też jest naturalna, ale da się ją zakonserwować. Zawsze była walka między plecionkarzami a osobami wyrabiającymi w glinie, co było pierwsze. Ale jakieś 3 miesiące temu odnaleziono koszyk, który ma 10 000 lat. Chyba wikliniarstwo ostatecznie pobiło.
Intuicyjnie bym powiedziała, że łatwiej jest wypleść coś z gałązek niż wpaść na to, że zrobisz coś z gliny, potem trzeba to w temperaturze wypalić.
Właśnie o to chodzi, że to jest tak intuicyjne i tak naturalne i że właściwie my mówimy o kilku materiałach plecionkarskich, o wiklinie, o korzeniach drzew, o leszczynie, ale my możemy wyplatać ze wszystkiego, co zobaczymy. Jedyne, co trzeba wiedzieć to, że niektóre będą miały swoją trwałość, niektóre uschną, jak ktoś chciałby z trawy wypleść to ona może trochę niszczyć.
Ale naprawdę możemy wypleść ze wszystkiego, więc absolutnie jest tak, że jest to potwornie intuicyjne. 10 000 lat temu. To jest imponujące.
Bardzo. Kasia, mogłabym z tobą jeszcze bardzo długo rozmawiać. Obiecałam też, że wrócę do tego aktorstwa. Mam takie trudne pytanie, nie wiem, czy je zadawać czy nie, ale najwyżej odpowiesz jak uważasz. Aktorstwo czy wiklina?
Wiesz co, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nawet nie to, że nie chcę, tylko nie umiem, bo to jest tak, że to aktorstwo, jak już wspomniałam, jest takim moim marzeniem odkąd pamiętam i ono nadal we mnie jest. To jest ogromna miłość, ogromna pasja i zawsze się cieszę i jaram, jak mogę pracować w tym zawodzie.
Bardzo chcę to robić, mam ogromną nadzieję, ogromne marzenie, że będzie mi jeszcze dane stworzyć kilka wspaniałych ról, ale z drugiej strony wikliniarstwo nieoczekiwanie stało się czymś, co naprawdę mnie pobudza do życia i naprawdę daje mi ogrom sił twórczych.
To jest też dla mnie istotne, bo po szkole – na roku dyplomowym, też pisanie magisterki i rok później byłam już w takim smutnym stanie psychicznym, bo czułam, że to nie jest takie proste, jak mi się wydawało. Że ta moja droga jednak nie jest usłana różami aktorsko, że to nie jest tak, że dostaję propozycję za propozycją. Ogromnie czułam, że moje życie przestaje należeć do mnie. Miałam poczucie, że bez tego aktorstwa już w ogóle nie odnajdę szczęście w swoim życiu, że będę sfrustrowana, zgorzkniała. Czułam, że to zgorzknienie się we mnie rodzi przez ilość nieudanych castingów.
Castingów w miesiącu kilka jest – jak jest pierwszy, drugi, który się nie udaje, trzeć – no dobra. Ale jak przychodzi dziesiąty, nie masz do tego alternatywy, to zaczynasz się zastanawiać „Co jest ze mną nie tak?”. Nagle przechodzisz do drugiego etapu, a potem się okazuje, że nie. Już zaczęłaś robić sobie nadzieje.
Trzeba też się tego nauczyć bardzo w tym zawodzie, że to jest po prostu rozmowa o prace i zobaczymy co się dalej wydarzy.
Ale nie o tym – tylko o tym, że ja czułam, że moje życie totalnie przestaje zależeć ode mnie. I że swoje szczęście uzależniam od tego, czy ktoś mnie polubi w danym momencie, czy ktoś mi zaufa. Czy ktoś we mnie uwierzy. Od tego uzależniam czy będę szczęśliwa czy nie. Od tego uzależniam czy będę miała pracę czy nie, jestem totalnie zależna od tego, co o mnie inni pomyślą. Do tego się to sprowadza.
W tym wikliniarstwie oprócz ogromnej pasji, oprócz tego, że to naprawdę totalnie super jak zaczynasz czuć ten materiał. Zaczynasz go umieć prowadzić, on się zaczyna cię słuchać – choć są momenty, że bywa krnąbrny, ale zaczynasz go czuć, układać się z nim. To jest ogromna satysfakcja, że z twojej ręki powstają rzeczy, które widzisz, że są trwałe. Widzisz, że się podobają ludziom, że to ma sens. Oprócz tego w takim aspekcie psychicznym to dało mi ogromne poczucie kontroli. Ogromne poczucie sprawczości – po prostu tego – i dało mi taką nadzieję, uzmysłowiło mi to, że ten wiat jest ogromny. Że można robić w życiu wiele rzeczy i być naprawdę szczęśliwym. Podążać za głosem swojego serca, bo ja jestem przekonana, że to wikliniarstwo jest potrzebą mojego serca i mojej duszy w tym, żeby się realizować twórczo. Tylko ja byłam tak zaślepiona na to, co sobie wymyśliłam w przeszłości, że na początku nie chciałam tego słyszeć.
W tym wikliniarstwie oprócz ogromnej pasji, oprócz tego, że to naprawdę totalnie super jak zaczynasz czuć ten materiał. Zaczynasz go umieć prowadzić, on się zaczyna cię słuchać – choć są momenty, że bywa krnąbrny, ale zaczynasz go czuć, układać się z nim. To jest ogromna satysfakcja, że z twojej ręki powstają rzeczy, które widzisz, że są trwałe.
Dopiero musiał nastąpić taki moment, w którym powiedziałam „Dobra! Słyszę tę potrzebę tego twórczego wypowiedzenia się. Idę za tym”. To naprawdę przyniosło mi ogrom radości i twórczości.
Myślę, że to jest też takie błędne myślenie w szkołach aktorskich. Że jeżeli zajmiesz się na chwilę czymś innym, to już wypadłeś z zawodu, już nie jesteś aktorem, już to znaczy, że ci się nie udało. Jesteś trochę nieudacznikiem. Przynajmniej tak to odbierałam przez te lata szkoły.
Naturalnie jest taka blokada przed zajęciem się czymś innym, bo nie chcesz być tym nieudacznikiem. Nie chcesz, żeby inni na ciebie patrzyli jak na osobę, której się nie udało. I ja teraz jestem taką osobą, która też chce o tym głośno mówić, że to tak nie jest. Naprawdę może się wiele rzeczy udać, a wręcz możesz na wiele rzeczy się otworzyć i wbrew pozorom być też lepszym artystą, nie będąc tak sfrustrowanym i nie narzucając sobie do głowy „Jak nie to to już nic innego! Wszyscy o mnie, a ja o sobie to tak – jestem beznadziejna, nic, tylko to, nic innego nie widzę”, bo wtedy też nie mamy tej przestrzeni w głowie, żeby tworzyć. Po prostu. Żeby robić.
Wbrew pozorom teraz czuję dużo większy luz i dużo większą przestrzeń do tego, żeby w tym obszarze aktorskim też się udzielać i jeszcze jest bardzo ważna sprawa – że nie czuję, że już w tym momencie psychicznym, o którym mówiłam wcześniej, miałam takie poczucie, że cokolwiek. Że już cokolwiek, żeby to było. A teraz mam takie poczucie „Tak fajną rzeczą się zajmuję, że nie chcę tego cokolwiek”.
Też chcę, żeby to dawało mi taką samą pasję i energię do działania, jak to wikliniarstwo więc chcę, żeby to było rzeczywiście twórcze, ważne, istotne, spełniające.
Kasiu. To wszystko, co teraz powiedziałaś jest tak pięknym podsumowaniem naszej rozmowy, że ja ci bardzo dziękuję, kibicuję, zapraszam wszystkich, którzy nas słuchają, oglądają na Środkową 25, bo ta energia, która bije od Kasi – mam nadzieję, że ją poczujecie dzięki tej rozmowie, a właściwie to jestem tego pewna. A jeszcze mocniej możecie ją poczuć na Środkowej 25!
Tak! Zapraszam serdecznie. Też na naszą stronę internetową, na naszego Facebooka, Instagrama, bo też staram się tam bardzo prężnie działać i rzeczywiście – dziadek zawsze mówił, że bez tego kontaktu on sobie tego nie wyobraża, a ja się przekonuję, że ten kontakt jest rzeczywiście możliwy w internecie. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, że naprawdę jest możliwy personalny kontakt i sama sobie tego nie mogłam lepiej wymyślić, że tak jest. Zapraszam też do tego personalnego kontaktu przez internet, bo to jest możliwe! Rzeczywiście odpowiadamy za niego wraz z siostrą, więc to jest naprawdę realny kontakt i uwielbiam to, jak się wymieniamy rozmowami, zdjęciami i wszystkim. Jestem na to otwarta i chcę tego. Tak chcę, żeby ta firma wyglądała, więc zapraszam też do tego.
Wszystkie strony podlinkujemy – więc bądźmy w kontakcie!
Dzięki!