Zapraszam Cię na spotkanie z Tomkiem Sobanią – 25-latkiem, który ma na swoim koncie wydane 4 książki, a pierwszą z nich napisał w wieku 17 lat. Na koncie ma również 5 niezwykłych ultramaratonów biegowych. Ostatni z nich polegał na tym, aby przed 90 dni pokonać trasę do Grecji i z powrotem, codziennie biegnąc dystans maratoński. Posłuchaj!
Uwielbiam rozmawiać z moimi gośćmi. Po każdej takiej rozmowie jestem naładowana pozytywną energią. Chce mi się więcej i co ważniejsze – mam przekonanie, że mogę więcej! A szczególnie dużo radości dają mi goście tacy jak Tomek – uśmiechnięci i kipiący entuzjazmem. Nie dziwię się, że wokół Tomka pojawia się tak dużo pozytywnych zbiegów okoliczności. On je po prostu swoją energią przyciąga. Trzymam mocno kciuki za powodzenie amerykańskiego projektu Tomka i za to, żeby życie przynosiło mu jak najwięcej czekoladek w ulubionych smakach.
Dodatkowe linki:
Więcej o Robbie znajdziesz tutaj:
Podcast Napędzani Marzeniami dostępny jest też:
Cześć, Tomek!
Dzięki wielkie, że przyjąłeś zaproszenie do naszej rozmowy. Chwilę, zanim weszłam do tej sali, pojawił mi się w głowie kadr z filmu, który pewnie skojarzysz. Taki człowiek siedzi na ławeczce, tam leci sobie piórko i on sięga po czekoladki. I to chyba akurat później w trakcie filmu pada takie sformułowanie, że życie jest jak pudełko czekoladek i nigdy nie wiesz, jaką czekoladkę akurat wyciągniesz. Mam dla Ciebie czekoladki na start.
A, to dlatego.
Tak, to dlatego właśnie. Nie patrz tutaj na opisy. Zobaczmy, czy wyciągniesz taką czekoladkę, którą lubisz. Nie musisz jej jeść teraz, możesz później.
To czekaj i zobaczymy, jaki to jest smak, tak?
Tak, wyciągaj.
Tiramisu. Ja uwielbiam tiramisu. To jest jeden z moich ulubionych deserów. Nawet umiem zrobić dobre tiramisu.
No to super. To jest dobry prognostyk na naszą rozmowę. Nawiązuję do tego, bo po pierwszym kadrze tego filmu cofamy się tak dużo, dużo wcześniej i dowiadujemy, kim jest ten człowiek, który siedzi na tej ławce. Z takiej perspektywy od jego wieku dziecięcego. I ja tak chciałam zacząć naszą rozmowę, nie o Twoich wielkich wyczynach, do których dotrzemy, ale właśnie, żebyś powiedział, jakim Ty byłeś dziesięciolatkiem, dwunastolatkiem, jaki był Tomek, co lubił, co robił po szkole, jakie miałeś pasje, no i jakie miałeś marzenia.
Tomek był wielkim marzycielem od zawsze. To mnie chyba wyróżniało spośród moich rówieśników, bo o ile każdy z mojej małej miejscowości na Śląsku, miejscowości o nazwie Toszek, miał tam jakieś swoje plany, to nikt nie marzył o czymś takim jak ja. Ja marzyłem, żeby być piłkarzem w FC Barcelonie, a później wydać książkę i być milionerem. Taki był mój plan od samego początku.
Więc ja byłem od zawsze wielkim marzycielem. I wydaje mi się, że do tej pory jestem, więc myślę, że ja sobie też lubię wymarzyć coś i po prostu później to realizować, więc w moim przypadku dream and do to jest coś, czym ja tym żyję, naprawdę.
Ale to było tak, że miałeś w środku, w sobie te marzenia od zawsze, czy ktoś Cię zainspirował, jakiś film, jakaś książka, rodzice?
Nie. Ja to miałem w sobie od zawsze. Teraz dopiero tak sobie to uświadamiam, ale jak miałem jakąś wolną chwilę albo byłem w kościele i musiałem godzinę tam spędzić, to po prostu odlatywałem myślami i marzyłem o wielkich wydarzeniach, o pięknych miejscach, o wielkim świecie.
Pamiętam też, że kiedyś moim pierwszym takim wielkim marzeniem, taką pierwszą wizją było to, że siedzę gdzieś wysoko, patrzę na rozświetlone miasto w dole i wszystkie moje marzenia się spełniają i to było coś, nie wiem skąd to miałem, ale zawsze mi się coś takiego właśnie marzyło.
I wiesz, co ciekawe? Że zobaczyłem ten widok, zobaczyłem go jakieś 4 miesiące temu, kiedy pojechałem do Los Angeles i przez przypadek trafiłem do obserwatorium astronomicznego Griffith. I to jest na wzgórzu. Więc jak ja tam wszedłem, wszedłem do tego obserwatorium i tam jest przejście na drugą stronę, gdzie wychodzi się na taki taras i z tego tarasu zobaczyłem widok, który miałem w głowie jako dziecko, czyli po prostu światła po horyzont. No i tam mam zamiar zakończyć moją następną wyprawę, to tylko mogę zdradzić, ale ja od zawsze byłem marzycielem i właśnie, co jest niezwykłe, to to, że wiele z tych marzeń się ziściło.
No właśnie, teraz co było takim pierwszym…
Czekaj, nie jestem piłkarzem Barcelony i nie jestem milionerem, ale inne się spełniły.
Na tę karierę piłkarską to pewnie już trochę za późno. Nie wiem, czy wciąż marzysz o byciu milionerem, na to myślę, że droga otwarta, ale do innych Twoich marzeń wracając, to kiedy był ten pierwszy moment, kiedy świadomie zrobiłeś to takie przejście od dream do tego do właśnie? Że zacząłeś aktywnie działać, żeby te swoje marzenia realizować?
To też chyba jak miałem zaledwie tam, nie wiem, 12-13 lat, ale to właśnie marzenie o byciu piłkarzem mnie tego nauczyło, bo wiesz, mi się wydawało, że jak będę już duży, będę miał 18 lat, polecę na stadion do Barcelony, pokażę, co potrafię i już będę grał. I mi się wydawało, że to będzie takie proste, więc ja miałem tylko to dream, A niekoniecznie tam był jakiś do. Trochę w piłkę grałem, ale wiesz, nic specjalnego.
I dopiero kiedy zacząłem pisać pierwszą książkę, bo ja przez to, że bardzo dużo książek czytałem, to zacząłem marzyć o tym, żeby właśnie wydać książkę, zostać milionerem dzięki temu. Wszyscy, którzy wydali jakąś książkę, to wiedzą, że to nie jest takie proste, zostać milionerem dzięki własnej książce. Ale w każdym razie dopiero wtedy zrozumiałem, że jak chcę spełnić marzenie o wydaniu książki, to trzeba ją najpierw napisać, więc ja muszę się napracować, ile jest tam czasu na to poświęcić.
I dopiero wtedy nauczyłem się tego, że to nie wystarczy wierzyć, nie wystarczy marzyć, trzeba być jeszcze bardzo konsekwentnym. Moja pierwsza książka się nie udała, leży dzisiaj na półce w pokoju, pewnie jej nigdy nie wydam. W dwóch zeszytach zapisałem 160 stron i to też były takie, wiesz, dziecięce zapiski, ale w każdym razie dużo się wtedy nauczyłem. Zacząłem pisać kolejną książkę, i koniec końców, po sześciu latach, od momentu, jak zacząłem pisać tę pierwszą książkę, nieudaną, do momentu wydania drugiej, spełniłem to marzenie i przekonałem się właśnie, że nie wystarczy marzyć, trzeba jeszcze działać.
A jak zabrałeś się do tego pisania? Po prostu usiadłeś i zacząłeś pisać, czy namówiłeś rodziców, żeby wysłali cię na jakieś warsztaty kreatywnego pisania, czy napisałeś do jakiegoś słynnego pisarza, jak zacząć pisanie książki, jak to było?
Ja nigdy nie miałem kogoś takiego, kto by mnie pchał gdzieś tam i mówił, zrób to, zrób tamto. Ja zawsze miałem to w sobie i to jest ciekawe, bo naprawdę w moim otoczeniu nie było nikogo, kto by robił jakieś takie niestandardowe rzeczy. Wręcz jak ja potem komuś mówiłem o tym, że chcę na przykład wydać książkę, to ludzie się pukali w czoło.
Na przykład mój tata na początku, jak wyglądało na to, że ja po prostu sobie tak o tym mówię, tak sobie marzę, nie brał tego na poważnie i tak mówił, że tak, tak, to pisz sobie tę książkę, a już później miałem zamiar ją wydać, to taki był sceptyczny, tak mówił: No ale jak ty to chcesz zrobić? Okazywało się wtedy, że właśnie siłą tej własnej chęci musiałem działać i z książkami zaczęło się to tylko dlatego, że ja bardzo dużo czytałem jako dziecko i może dobrze, że miałem dużo rodzeństwa, że mieliśmy jeden komputer w domu, więc trzeba było się dzielić z tym komputerem, więc ja sobie znajdowałem coś innego, więc chodziłem grać w piłkę albo czytałem książki.
I tak się w nich zaczytywałem, że później sam zacząłem różne rzeczy wymyślać. To dlatego zostałem koniec końców pisarzem. Dzisiaj mam już cztery książki na koncie. Dwie dotyczą moich ekstremalnych biegów, ale dwie to są takie powieści, które wymyśliłem. I wydaje mi się, że w ogóle w kontekście mojego życia te książki są bardzo ważne, bo one mnie w jakiś sposób ukształtowały. To, że ja musiałem przez długi, długi czas pracować, czekać z taką, jak to się mówi, z odroczoną gratyfikacją. Ja przez sześć lat nie zarobiłem ani złotówki na tych książkach. Gdybym nie mieszkał z rodzicami, to by było ciężko.
I wiesz, zajęło to naprawdę sporo czasu i dużo wytrwałości mnie nauczyło, więc myślę, że do tej pory to teraz procentuję i uczę się tego cały czas, że nie ma co liczyć na to, że efekty przyjdą szybko. Ja cały czas jestem niecierpliwym, wszystko chciał już, ale właśnie dzięki tym książkom nauczyłem się, że trzeba na efekty poczekać, ale koniec końców warto.
I tę pierwszą książkę, fantastyczną, tak można ją określić, fantasy dla młodzieży wydałeś, jak miałeś 17 lat, czyli pisałeś ją wcześniej i wydanie książki to jest biznesowe przedsięwzięcie, bo to kosztuje po prostu, więc trzeba też wziąć skądś pieniądze na to. W jaki sposób do tego podszedłeś?
Ja po pierwsze kompletnie nie wiedziałem, jak się wydaje książki, więc zacząłem od tego, że wpisałem w Google jak wydać książkę, a później kombinowałem, wysłałem propozycje do różnych wydawnictw, i dwa z nich zgodziły się na to, żeby ją wydać, ale to jak mówisz, to jest biznesowe przedsięwzięcie, bo ja nie byłem znanym pisarzem, do tego miałem wtedy 16 lat, jak je pisałem. Ale dwa wydawnictwa się zgodziły, musiałem pokryć połowę kosztów, oni mieli pokryć drugą połowę i jeśli chciałem spełnić to moje marzenie, wydać książkę, to musiałem zapłacić 6600 zł, 9 lat temu, czyli przed inflacją. Teraz byłoby gorzej.
W każdym razie założyłem w internecie zbiórkę. To nie było wtedy też jeszcze bardzo popularne. Założyłem na polakpotrafi.pl taką zbiórkę, gdzie wróciliśmy filmik z opisem tego, co będzie się działo. Zresztą to było ciekawe, wiesz, bo nakręciliśmy go aparatem mojego kolegi w pokoju mojego brata. Pytania zadawał mi ten kolega jakby z tyłu kamery. On miał taki dobry, głęboki głos i co było ciekawe, mając tak małe możliwości, zrobiliśmy filmik, po którym ludzie mówili mi, co to za dziennikarz ze mną był i gdzie wyście takie coś nagrali, więc to też było ciekawe. Uczyłem się tego, że mając nieduże możliwości, można zrobić właściwie coś z niczego.
I ta zbiórka wyszła, uzbierałem 6900 zł w 30 dni, mając 16 lat, wielka przygoda. To wyglądało tak, ja chciałem w 30 dni uzbierać 6600 złotych, czyli 200-300 zł dziennie i wszystko byłoby świetnie, tak sobie myślałem, nie? Myślałem, że to praktycznie samo wypali. Okazało się po 13 dniach, że miałem całe 350 zł, z czego połowę wpłacił mój tata. I to był naprawdę jakiś cud, że z pomocą wielu ludzi z tej mojej małej miejscowości, ludzi, którzy uwierzyli, którzy mnie znali, gdzieś tam mnie kojarzyli, zobaczyli, że mam marzenie i którzy to wsparli, to to w ogóle było możliwe.
I to jest trochę tak jak u Was, bo jeśli Wy napędzacie ludzi, którzy dopiero zaczynają, mają jakieś marzenie, to ja bez takich ludzi bym na pewno nie zrealizował tego pierwszego marzenia i wielu kolejnych. Czyli mogłem tylko pomarzyć o tym, żeby wydać książkę, jeśli by nie było tych ludzi, którzy tam wpłacili 50, 100 zł, i tak ziarnko do ziarnka, żeby później uzbierać całą tę kwotę. I to było coś niesamowitego też dlatego, że ja zobaczyłem, że ktoś we mnie uwierzył. To było coś po prostu potężnego.
I nie zapomnę też do końca życia momentu, jak była premiera książki na zamku w tej mojej miejscowości, w Toszku. Przyszło ponad 120 osób. Wręczyłem książki wszystkim, którzy właśnie wpłacali jakieś pieniądze i pamiętam, później przez dwie noce nie mogłem zasnąć, bo za każdym razem jak się położyłem, to mi się wszystko przypominało. I byłem w takiej euforii. To były niesamowite chwile.
Widzę to właśnie, że jeszcze dzisiaj tak to mocno przeżywasz. I myślę, że to jest właśnie niesamowita wartość to, że na początku drogi ktoś w nas uwierzy. I warto znaleźć sobie taką jedną osobę nawet, która nam zaufa, uwierzy w te marzenia i wesprze. I warto też być taką osobą, która wspiera innych.
I pamiętasz to uczucie, kiedy wziąłeś pierwszy raz do ręki wydrukowany egzemplarz swojej książki?
Tak, to było coś niesamowitego. Wiesz, jeśli już wydarzy się coś, na co tak długo czekam, to jest o tyle niesamowite, że ja wtedy dopiero czuję taką ulgę, że już nie ma tego ryzyka, że coś się nie uda. Jak np. przebiegłem jakiś tam dystans, który założyłem sobie, do którego się przez cały rok przygotowywałem, to na koniec, naprawdę to nie jest tak, że ja czuję wielką radość, to też, ale przede wszystkim czuję ulgę, okej, już nic złego się nie wydarzy, to już się wydarzyło, to już jest za mną, tak samo było z tą książką, że już wziąłem ją do ręki i wiedziałem, że już nic tego nie zmieni.
Wydałem moją książkę, spełniłem moje marzenie, do końca życia będę mógł powiedzieć, że wydałem książkę.
Tak, patrzę na moje pytania, bo swoimi odpowiedziami…
Wyczerpałem już wszystko?
Nie, absolutnie nie, tylko właśnie nawiązujesz do pytań, które mam, bo chciałam Cię zapytać, czy właśnie miałeś takie momenty, że zadawałeś sobie pytanie, czy to w ogóle wyjdzie, czy nie wyjdzie, czy jest szansa, żeby zrealizować to swoje marzenie, bo na razie, znając Cię przed tą naszą rozmową, z różnych wywiadów, które udzielałeś i różnych wpisów, miałam takie poczucie, że masz po prostu tak ogromną wiarę i siłę swoich marzeń, że nawet nie patrzysz na te rzeczy, które mogą pójść nie tak.
Ale przed chwilką usłyszałam, że właśnie ten moment, kiedy wziąłeś do książki, to był moment, kiedy uświadomiłeś sobie, że Już nie ma tego ryzyka, czyli wcześniej jednak myślałeś, że coś tam może się nie udać?
No oczywiście, że tak. Ja potem, jak ta pierwsza książka się nie udała, odłożyłem ją na półkę w pokoju, to rozumiałem, że ona się nie nadaje, bo czytałem książki innych autorów, zobaczyłem, że tamta jednak to nie jest to samo. Miałem zresztą 12 lat wtedy, to później miałem taką obawę, no ale to co, jeśli ja napiszę drugą książkę, no to też się nie uda, napiszę trzecią, piątą, nie będę miał pieniędzy, żeby je wydać, to zmarnuję tyle lat.
I to jest ciekawe właśnie, że mamy jakąś taką wiarę w sobie, poza tym taką siłę właśnie, bo chyba to jest jeszcze ważniejsze niż ta wiara, taką siłę, żeby przejść do przodu mimo wszystko, naprawdę. Później jeszcze, jak się zrobiłem trochę starszy, jak miałem różne inne wyzwania, to zobaczyłem, że ja odkrywałem w takich naprawdę trudnych sytuacjach, że ta siła jest ogromna, że nawet nie wiem skąd ją mam.
W zeszłym roku potrafiłem, tu trochę wybiegnę, ale biegłem z Polski do Grecji i z powrotem i ja przez trzy tygodnie potrafiłem wstać i przebiec 42 kilometry, nie mając rano siły, żeby podnieść się z łóżka, bo tak byłem zdołowany całą sytuacją, która wokół tego biegu się działa, że wydawało mi się, że ja się wpędziłem jak w pułapkę i teraz przez trzy miesiące z niej nie wyjdę, że się wygłupiłem, że marnuję czas, że to nie ma najmniejszego sensu, a i tak nie wiem dlaczego, nie wiem skąd, ale mówiłem sobie, że nie ma innej opcji, nie ma innego wyjścia. Wstawałem i biegłem 42 kilometry dziennie przez trzy tygodnie, ponad tysiąc kilometrów przebiegłem z takim poczuciem, że to nie ma najmniejszej nadziei i sensu.
A potem odnalazłem w tym sens i wszystko się poukładało, ale to był masakrycznie trudny czas, więc to nie jest tak, że przez to, że ja zrealizowałem jakieś swoje cele, to może się tak rzeczywiście wydawać, że ja nie mam wątpliwości, że mi to przychodzi łatwo. Wątpliwości są zawsze, zawsze jest taka obawa, że coś nie wyjdzie, że coś się wydarzy złego. Ale ja też się nauczyłem i tego mnie nauczył sport znowu, że za każdym razem można znaleźć wyjście, że jak jest problem, to jest jeszcze kilka rozwiązań, które trzeba wypróbować.
I też mnie moje ciało i sport tego nauczył, że kiedy wydawałoby się, że jest jakaś kontuzja, to już jest koniec, to potem i tak się znajdzie sposób, żeby sobie z tym poradzić. I to jest niezwykłe i do tej pory to działa. W moim życiu to nigdy nie jest łatwe, żeby przekonać się, wiesz, że jest jakaś trudna sytuacja, trzeba szukać tego rozwiązania, znaleźć jakiś sposób, ale chyba nie ma innej opcji, jak tylko właśnie w ten sposób próbować.
I to jest ciekawe właśnie, że mamy jakąś taką wiarę w sobie, poza tym taką siłę właśnie, bo chyba to jest jeszcze ważniejsze niż ta wiara, taką siłę, żeby przejść do przodu mimo wszystko, naprawdę. Później jeszcze, jak się zrobiłem trochę starszy, jak miałem różne inne wyzwania, to zobaczyłem, że ja odkrywałem w takich naprawdę trudnych sytuacjach, że ta siła jest ogromna, że nawet nie wiem skąd ją mam […] Wątpliwości są zawsze, zawsze jest taka obawa, że coś nie wyjdzie, że coś się wydarzy złego. Ale ja też się nauczyłem, i tego mnie nauczył sport znowu, że za każdym razem można znaleźć wyjście, że jak jest problem, to jest jeszcze kilka rozwiązań, które trzeba wypróbować.
To za chwilę wrócimy do tej sytuacji z tym greckim biegiem. No właśnie, mówimy o książkach, a teraz o bieganiu. Co było takim momentem, że to marzenie Twoje o byciu pisarzem, ja nie wiem, czy się zakończyło, czy po prostu zmodyfikowało, a czy do niego dołączyło drugie marzenie o tym, żeby biegać i poprzez to bieganie robić… Dobre rzeczy, tak to nazwę. Właśnie, skąd to bieganie przyszło do Ciebie?
Ja zawsze lubiłem sport, więc to było obecne w moim życiu. Tak jak mówiłem, marzyłem, żeby być piłkarzem. W końcu, wiesz, doszedłem do wniosku, że chyba jednak to się nie wydarzy, że nie polecę do tej Barcelony, nie wejdę na stadion i nie będę grał tak z marszu. Ale kiedy zacząłem jeździć do liceum w Gliwicach, to okazało się, że za każdym razem wychodzę spóźniony na pociąg i poważnie, tylko dlatego odkryłem, że jestem dobry w bieganiu, bo wszędzie wychodziłem za późno i później biegałem, gdzie tylko się dało, zresztą trochę jak Forrest Gump, jak szedłem, to biegłem, naprawdę. Jak miałem gdzieś iść, to po co miałem iść, jak mogłem biec.
I tak mi się to zaczęło podobać, że rzeczywiście już później, gdzie tylko się dało, to wychodziłem i biegłem. Poza tym bieganie było też dla mnie takim synonimem wolności, bo wiesz, w kontekście książek, to jeśli ktoś myśli, że moja szkoła np. była zachwycona z tego tytułu, że ma ucznia, który wydał książkę, to było dokładnie odwrotnie, bo w mojej szkole w Gliwicach liczyło się tylko to, jakie kto ma oceny, czy przynosi szkole jakąś tam renomę, ma dobre wyniki z matury, jakąś olimpiadę zrobił czy coś innego. Ja szkołę traktowałem trochę po macoszemu, bo miałem swoje inne plany i marzenia itd. I z tego powodu miałem spore problemy.
Straszono mnie wiele lat, że nie znam matury, nie pozwalano mi iść na prelekcje, na jakiś wywiad czy coś innego. W każdym razie wyobraź sobie, że w całej tej sytuacji, kiedy ja przez trzy lata wchodziłem do szkoły, marząc już, żeby stamtąd wyjść, bieganie było dla mnie takim synonimem wolności. Że ja wyjdę, zacisnę mocniej paski plecaka, pobiegnę i już mi nic mnie nie będzie ograniczało, jak już wtedy będę wolny i zawsze na to czekałem i chyba dlatego też to tak pokochałem i do tej pory to czuję, że jak biegnę przed siebie, to jestem wolny, to nic mnie nie ogranicza, zwłaszcza jak jestem gdzieś w naturze, w pięknym miejscu, to są takie beztroskie chwile.
I tak jakoś przeszło do tego, wiesz, że z całą tą wytrwałością i ambicją, którą sobie stworzyłem poprzez pisanie książek, zacząłem sobie wyznaczać cele, więc to bieganie później przerodziło się w takie, no właśnie, wyznaczanie sobie celów, realizowanie marzeń. I ta wytrwałość, o której mówiłem wcześniej, której nauczyłem się dzięki książkom, bardzo mi się wtedy przydała. I koniec końców zacząłem pisać o bieganiu, o moich ekstremalnych wyprawach, o tym, że biegłem kawałek drogi w jakichś różnych pięknych miejscach.
A takim standardowym celem przy bieganiu to jest zejść z czasem do jakiegoś poziomu, tak? Przebiec piątkę, dziesiątkę, półmaraton, maraton w jakimś czasie, wygrać jakieś zawody. Te twoje cele, no znowu, one są… inne, wymykają się takim standardom. Ten pierwszy duży, który ja kojarzę, ale to koryguj mnie, jeśli research nie był pełen, to był bieg do Santiago de Compostela, fragment drogi Camino de Santiago.
Bardzo dobry research.
Dzięki. No i właśnie, skąd pomysł na cel w takiej postaci, żeby biec na zasadzie takiej długodystansowej?
Ja po pierwsze odkryłem, że nie jestem sprinterem, naprawdę. Pamiętam, że w czwartej klasie podstawówki, jak biegliśmy na 60 m, miałem najgorszy czas w klasie i byłem po prostu zażenowany i zawstydzony. Ale później, jak biegliśmy 600 m, czy kilometr, to byłem naprawdę w czołówce. Więc odkrywałem, że potrafię biegać długo i właśnie wyznaczyłem sobie pierwsze cele.
Pierwszy z nich to było uczcić moje 18 urodziny, przebiec 30 km. I tak też się stało, w 2016 roku. Można sobie policzyć, ile mam lat. W tym roku będę miał 26. W każdym razie wtedy, w 18 urodziny zrobiłem te 30 km, nie wiedziałem jeszcze za dużo o bieganiu, złapała mnie potężna kolka, zjadłem jakąś bułkę z serem, żeby cokolwiek zjeść. Ale przebiegłem, przebiegłem te 30 km.
Rok później pobiegłem jeszcze dalej. Santiago de Compostela to jest taka pielgrzymkowa miejscowość, w której prowadzi szlak Świętego Jakuba. I dla mnie, zwłaszcza na początku, to były takie pielgrzymki. Ja byłem wtedy też bardzo wierzący, to było dla mnie ważne, że ofiarowywałem to w jakimś sensie za ludzi, modląc się w pewnym sensie. I właśnie to było tak, wiesz, że ta pierwsza wyprawa, to Santiago de Compostela, o którym się dowiedziałem, o którym tak sobie zacząłem marzyć, a może bym się tam kiedyś wybrał, to właśnie była pielgrzymka swojego rodzaju, więc ja uznałem, że przebiegnę 300 km w ciągu 7 dni.
A to dlatego, że rok wcześniej pobiegłem do Częstochowy trasą pielgrzymki. Pielgrzymka szła od mojego miasteczka 3 dni, a pobiegłem w ciągu jednej doby 70 km. Zobaczyłem, że tak można. I dlatego wymyśliłem sobie przebiegnąć 300 km w tydzień i tak też się stało. Nie było łatwo to zorganizować, wiesz, bo ja wtedy dopiero się uczyłem wszystkiego, wtedy miałem 19 lat. Nie miałem za dużego pojęcia o organizowaniu takich rzeczy, ale z tą naiwną wiarą, że wszystko jest możliwe, zacząłem to robić.
I koniec końców pojechałem z moim tatą i siostrą do Hiszpanii, oni jechali samochodem, byli moim supportem, a ja biegałem codziennie od 37 do 50 km. I co było ważne, zobaczyłem, że jestem w stanie robić takie rzeczy, że po pierwsze czuję, że to, co robię, ma sens, to było takie niezwykłe, że ten każdy dzień był ważny, każdy dzień mnie do czegoś zbliżał, poza tym po raz pierwszym biegłem charytatywnie do takiej dziewczynki chorej na dziecięce porażenie mózgowe.
Pamiętam taki moment, dosłownie na 13 km przed końcem tej wyprawy, kiedy już wiedziałem, że to chyba się uda, kiedy widziałem, że ileś ludzi to obserwuje, kiedy zobaczyłem, że jestem w innym kraju, robię coś ważnego, robię coś dla kogoś, spełniam swoje marzenie, to poczułem, wow, ja chcę tego więcej. I to jest chyba to, co powinienem w życiu robić.
Dlatego od tamtej pory było takich biegów więcej i dlatego wymyśliłem sobie, że jak wrócę do Polski, to postanowiłem, że teraz spróbuję przebiec przez całą Polskę, bo skoro 300 km to jest jak prawie pół Polski, to może za rok będę w stanie przebiec przez całą Polskę. I tak się to właściwie zaczęło.
Właśnie i tak poszło i ja tu muszę skorzystać ze ściągawki, bo tych biegów jest tak dużo, że nie zapamiętam ich. Czyli po Santiago de Compostela był maraton przez Polskę, 18 dni, 18 maratonów. Potem maraton do Rzymu z Częstochowy, 38 dni, 36 maratonów. Potem maraton do Barcelony, 63 dni, 60 maratonów. I maraton do Grecji i z powrotem 90 dni, 85 maratonów, czyli co roku ta poprzeczka coraz wyżej.
Jak rozumiem, co roku też każdy z tych biegów właśnie miał taką formułę gromadzenia środków na jakiś cel charytatywny, wspierający działalność dobroczynną. I jak rozumiem, każdy z kolejnych biegów nieco bardziej profesjonalny, bo powiedziałeś o Santiago de Compostela, że pierwszy raz, że jeszcze nie wiedziałeś, z czym to się je. To było 300 km, 7 dni, ogromny wysiłek dla organizmu.
Czy Ty na tamtym etapie już miałeś jakiegoś fizjoterapeutę, kogoś, kto by cię pokierował, jeśli chodzi o przygotowania, o chociażby żywienie, o to, jak się regenerować?
Wiesz, na początku to było tak, że ja to trochę intuicyjnie robiłem. Chodziłem do fizjoterapeutów, każdy się pukał w głowę, jak mówiłem, co mam zamiar zrobić, ale raczej mnie wspierali. W każdym razie najtrudniejsze też w tych wyprawach, zwłaszcza w tych pierwszych, czyli w przebiegu do Santiago de Compostela i przebiegu przez Polskę było to, że nie miałem na bieżąco fizjoterapeuty, to znaczy całą regenerację musiałem zapewnić sobie sam, a to polegało na tym, że ja biegałem siedem do ośmiu godzin dziennie i jeszcze około dwóch godzin dziennie spędzałem na rolowaniu i rozciąganiu.
Też teraz bym pewnie trochę tam rzeczy pozmieniał, ale chodzi mi o to, że ja naprawdę ciągnąłem siłą własnej woli. To nie było jeszcze wtedy, nie było jakoś bardzo profesjonalnie przygotowane, tak samo jeśli chodzi o dietę, o wszystko inne. Ja po prostu miałem mój cel i parłem za wszelką cenę w jakimś sensie do przodu. Były kontuzje po drodze, były różne problemy. I to było też ciekawe, bo ja się nauczyłem właśnie o tej swojej sile wtedy po raz pierwszy chyba.
Mając na przykład taką dużą kontuzję w trakcie biegu przez Polskę, nie mając fizjoterapeuty ani kogoś, kto by mi pomógł, ja sobie sam wbijałem łokieć w najbardziej bolące miejsce i trzymałem tak długo, aż puściło, byłem cały spocony po tym. I wiesz, potem ubierałem buty i biegłem, aż skończyłem maraton. To były trudne chwile, naprawdę.
To też tak intuicyjnie, czy jakoś miałeś telefon do fizjoterapeuty, który ci mówił, co trzeba zrobić?
Miałem telefon, także na tyle, na ile mogłem, to byłem przygotowany, więc tam miałem kogoś, z kim mogłem skonsultować, co trzeba zrobić, no i powiedział mi tam, trzeba to właśnie ucisnąć, ten punkt spustowy, rozluźnić. Teraz mam też o wiele łatwiej od biegu do Rzymu, mam za każdym razem fizjoterapeutę ze sobą, mamy też technologię, która przyspiesza regenerację, technologię Indiba, która służy najlepszym sportowcom na całym świecie i przede wszystkim jest bezbolesna, czyli jeśli fizjoterapeuta mnie masuje, to tak naprawdę nie musi, jak w przypadku normalnego masażu sportowego, użyć tam trochę siły i to jest bardzo ważne.
Na czym polega ta technologia?
Jest takie urządzenie, które na takim kablu łączy, na końcu ma diodę, elektrodę, I chodzi o to, że urządzenie wytwarza prąd, więc fizjoterapeuta przy masażu używa tej elektrody, drugą elektrodę daje się np. pod plecy i chodzi o to, że prąd przepływając przez ciało, przyspiesza regenerację. Tu chodzi o to, że w wielkim skrócie, na ile dobrze to rozumiem, wyrównuje się napięcia elektryczne na błonach komórkowych, bo przy bieganiu, przy w ogóle przy ruchu one zostają zaburzone i dzięki temu, przywracając te napięcia do odpowiedniego stanu, przyspiesza się regeneracja i jednocześnie to wytwarza ciepło, więc rozszerzają się naczynia krwionośne, szybciej tam dopływa krew, potem woda, wiadomo, substancje odżywcze. Więc siłą rzeczy po prostu szybciej się człowiek regeneruje.
Więc na tym ta technologia polega. To nie robi wszystkiego za mnie, ale na pewno pomaga, więc następnego dnia czuję się trochę lepiej. Rzeczywiście też jak są jakieś problemy, jakaś kontuzja czy inny problem, to też z tą maszyną na pewno łatwiej sobie poradzić. Na przykład jak biegłem do Rzymu, mój achilles spuchł tak, że był trzy razy grubszy niż normalnie. Więc mając to urządzenie, no to w ciągu dwóch godzin udało się zdrenować trochę tak, że już był o połowę chudszy. Ja przebiegłem maraton, wieczorem znowu spuchł, ale znowu fizjoterapeutka Kasia użyła tego urządzenia, popracowała nad tym, i kolejnego dnia było już na tyle dobrze, że tak po trzech, czterech dniach Achilles się zregenerował i wszystko było okej, ale tak po prostu nie wiem, czy by się udało.
Czyli biegasz z supportem. Ten pierwszy bieg to był support w postaci rodziny. Teraz mówisz, że dołączyła fizjoterapeutka. Właśnie, jak wygląda taki Twój typowy dzień, o której wstajesz, ile godzin biegniesz, co jesz, jakie przygody masz na trasie?
Zwykle jest tak, że jeśli mam przebiec maraton dziennie, a takie jest zawsze założenie teraz na moich wyprawach, to wstaję o 7 rano i plan dnia jest bardzo konkretny. Każdą chwilę po prostu staram się wykorzystać na odpoczywanie, więc zaczynam dzień o 7 rano, później jem nieśmiertelną owsiankę.
Naprawdę dzień w dzień potrafię jeść owsiankę na wyprawach i to jest wielki sukces też mojej ekipy. W zeszłym roku Agnieszka, która była jednocześnie naszym kierowcą i logistykiem, przez trzy miesiące gotowała mi owsiankę i ta owsianka mi się nie znudziła, więc to był naprawdę sukces, bo zawsze coś tam dodała nowego, nawet później mi Michałki wkrajała do niej. W każdym razie chodzi o to, żeby mieć takie źródło węglowodanów, które na trochę dłużej wystarczą, tam jakieś suszone owoce, orzechy, do tego jakiś miód itd. Piję kawę czarną oczywiście, mocną, bez cukru, bez mleka.
I zaczynam biec około 9, 9.30. Wcześniej jeszcze jak jem tę owsiankę, to zwykle fizjoterapeuta mnie rozgrzewa i to też przy użyciu tej maszyny pobudza po prostu trochę organizm i rozgrzewa mnie tak na start. Trwa to 45 minut około. I potem startuję, biegnę przez około 3 do 4 godzin, zależy, jak to wygląda, jak się czuję, jaki jest etap itd., ale chodzi o to, że logistycznie wygląda to w ten sposób, że ustalamy jakiś punkt, w którym się spotkam z ekipą, np. za 15 kilometrów, oni tam na mnie czekają, po drodze muszą zrobić zakupy, nabrać wody do kampera, zatankować paliwo, ugotować obiad, cokolwiek.
I po tych 15 kilometrach robię sobie jakieś np. 15 minut przerwy, po czym biegnę jeszcze około 10-12 km. Czasami robię te 25 kilometrów naraz. To nie jest tak, że ten maraton biegnę z marszu od razu. Zdarzało się tak, że biegłem na przykład 42 kilometry, dobrze się czułem, zrobiłem sobie tam dwa 5-minutowe przystanki, ale chodzi o to, żeby mieć po prostu więcej sił odłożyć sobie na następny dzień.
Ja się tego nauczyłem na obozach biegowych, że trenuję zwykle dwa razy dziennie. Między tymi etapami, między treningami jest przerwa. Jak się uda, to jakaś drzemka. Więc kończę zwykle po 25, czasem po 28 km. Biorę prysznic w kamperze, jem obiad, od razu się kładę, żeby maksymalnie, ile tylko się da, być w łóżku, leżeć, dać sobie nogi do góry, odpocząć. Jak się uda, to się zdrzemnę, a później wstaję taki zmęczony, śpiący, nie mając najmniejszej ochoty, żeby znów biec, ale wychodzę i biegnę dalej kolejne 2-3 godziny.
Kończę bieg około godziny 19-20. Zależy też, co się dzieje w ciągu dnia, bo też czasem są jakieś wydarzenia po drodze, wtedy jest czasu mniej na bieganie, na odpoczywanie. W każdym razie wieczorem, jak już skończę bieganie, to jest kolacja z ekipą i potem z fizjoterapeutą jeszcze półtorej godziny regeneracji, po czym jest około dwudziestej trzeciej, idę spać. I staram się właśnie, żeby było osiem godzin snu w ciągu nocy i przynajmniej jedna godzina jeszcze w ciągu dnia.
Czyli jest sen, regeneracja, bieg, jedzenie i mniej więcej tyle.
Tak, festiwal żarcia to jedno, cały czas jem, piję sobie tam izotonika w trakcie, wodę itd., ale oprócz tego tylko śpię i biegam.
Trochę opowiedziałaś o kontuzjach, ale rozumiem, że kontuzje to nie jedyne takie momenty kryzysowe, z którymi miałeś do czynienia. To teraz bym chciała wrócić właśnie do tej historii z Grecją, bo przyznam, że nie wiem, do czego nawiązywałeś, właśnie sytuacji wokół biegu. Jak byś mógł opowiedzieć, bo tak wyczytałam, że to było wyzwanie.
Tak, tak, wiesz, ja po tym jak, tak może jeszcze, żeby nakreślić, jak to wyglądało w czasie, pobiegłem przez całą Polskę, później z Polski do Rzymu, potem do Barcelony, i wymyśliłem sobie po biegu do Barcelony, że mogę przybiec na Igrzyska Europejskie do Krakowa ze zniczem olimpijskim, bo wiedziałem, że będzie taka rzecz.
Skontaktowałem się z organizatorami, Zresztą współpracowałem z nimi poniekąd wcześniej i wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę, że rzeczywiście uda się to zrobić w taki sposób, że będzie sztafeta biegaczy, którzy pobiegną z Rzymu z tym zniczem. Ja myślałem, że to będzie z Grecji, ale okazało się, że z Rzymu. W każdym razie ja do Rzymu już biegłem, więc uznałem, że zrobię coś innego.
To było takie fajne medialne wydarzenie, że ja pobiegłem do Grecji, wracam z tej Grecji, łączę się z tą sztafetą, która biegnie ze zniczem olimpijskim i razem przybiegamy do Krakowa na ceremonię otwarcia Igrzysk Europejskich. No i co się okazało, na trzy dni przed startem biegu dowiedziałem się, że żadnej sztafety biegaczy nie będzie, bo zamiast tego pan prezydent zostanie wysłany samolotem i znicz przyleci samolotem do Polski i dojedzie limuzyną do Krakowa. Tak to w sumie miało wyglądać.
Idea, która Cię tutaj napędzała, padła.
Tak, tak. I cała też taka tradycja jednak tego, że jest jakaś sztafeta biegaczy ze zniczem. To były też Igrzyska Europejskie, nie Olimpijskie, wiadomo, ale był rzeczywiście taki zamysł, żeby ten znicz został przyniesiony biegiem. W każdym razie na trzy dni przed startem mojego biegu, w marcu zeszłego roku zostałem bez całego tego sensu.
Bo mi naprawdę też nie tylko o bieganie w tych rzeczach chodzi. Ja zawsze marzyłem, żeby coś wyjątkowego się wydarzyło. Jak biegłem do Rzymu, to chciałem spotkać się z papieżem. Zresztą biegłem tam też dla Hani, która chorowała na nowotwór mózgu, dla której zbieraliśmy w internecie pieniądze. I Hania bardzo się z papieżem chciała spotkać, więc napisała do niego list. Więc był w tym wszystkim jakiś taki większy cel. Zanieść papieżowi list, uzbieraliśmy dla Hani pieniądze i na koniec dwa lata później ona sama poleciała do Rzymu i z papieżem się spotkała.
Więc wiesz, zawsze mi w tym biegu chodziło o to, żeby tam było coś więcej. I teraz nagle okazuje się, że mogę pobiec do Grecji z powrotem, ale co, na koniec po prostu przestanę biec i powiem: okej, super, przebiegłem.
I jak to przepracowałeś? Bo mówiłeś o tym, że przez 30 dni wstawałeś…
Tak, przez dobre trzy tygodnie. Tysiąc kilometrów przebiegłem z takim poczuciem, że to nie ma najmniejszego sensu. Więc wystartowałem ze Stadionu Śląskiego i to mi dawało jakąś taką nadzieję, bo dogadałem się ze Stadionem Śląskim, że mogę wystartować u nich i przybiec z powrotem na drużynowe mistrzostwa Europy w lekkoatletyce. Tylko że to było tak wstępnie. Pomyśleliśmy, że to może w takim razie przyniosę ten znicz na tę imprezę, ale w trakcie biegu okazało się, że nie, że nie ma takiej opcji. Więc wiesz, ja dostałem kolejną taką informację w trakcie, że nie, nie wyjdzie.
Więc wydaje mi się, że w tych właśnie najtrudniejszych chwilach coś mnie pchało, naprawdę nie wiem, co to było, ale chyba jakaś taka wierność sobie, temu co zacząłem, temu, ile poświęciłem. I chyba też takie przekonanie, że jak teraz nie wytrzymam, to ja mogę zapomnieć o innych biegach, że ja marzyłem już wtedy, żeby przebiec przez całą Amerykę, i wiedziałem, że nie będzie tego biegu, jeśli teraz nie wytrzymam. I pamiętam, że słuchałem tej takiej piosenki, która miała takie zdanie w sobie: Even when our hope is broken, we keep on, czyli nawet kiedy już nie ma najmniejszych nadziei, my idziemy dalej.
Więc ja po prostu naprawdę nie wiem, co to było, że coś mnie tak pchało za każdym razem, żeby wyjść i biec dalej, nie mając najmniejszej nadziei i poczucia sensu. Ale tak czy inaczej, znalazłem powód, bo po pierwsze zrozumiałem, że przebiegnę najwięcej kilometrów w życiu, choćby to miało być jedynym moim sukcesem, okej.
Znów biegłem charytatywnie i to mnie też trochę deprymowało, wiesz, że największy bieg mojego życia, a ta zbiórka kompletnie nie idzie tak, jak bym chciał, to się zupełnie nie rozeszło tak, jak powinno. To też była trochę moja wina, bo nie miałem siły już, żeby się jeszcze tym zajmować, żeby to jakoś medialnie tutaj w tym paskudnym stanie próbować rozkręcić. I w każdym razie dało mi nadzieję to, że właśnie w Atenach odebrałem z rąk polskiego ambasadora wieniec laurowy i zacząłem z tym wieńcem biec do Polski.
Znaczy, on był w kamperze później, wiadomo, ale miałem przybiec z wieńcem laurowym na drużynowe mistrzostwa Europy w lekkoatletyce na Stadionie Śląskim. Więc odkryłem powód, wymyśliłem coś nowego. Wydawało się, że to będzie coś ciekawego, że będę miał fantastyczne przeżycie, kiedy na ceremonii otwarcia drużynowych mistrzostw Europy na Stadionie Śląskim przekażę ten wieniec laurowy prezesowi Europejskiej Organizacji Lekkoatletycznej.
No i wiesz, co się okazało? Że przebiegłem 3600 km, 90 dni, na koniec jeszcze zrobiłem 100 km, bo uznałem, że nie satysfakcjonuje mnie to, że za mało ludzi się o tym dowiedziało, że zbiórka się nie rozeszła i zresztą chciałem być też na koncercie KISS w Krakowie u mojego ukochanego zespołu, więc wyobraź sobie, że pobiegłem te 100 km ostatniej nocy, zakończyłem bieg, a później okazało się, że ceremonię otwarcia odwołano i wieniec laurowy wrócił ze mną do domu, usechł w moim pokoju i na tym skończyła się największa do tej pory wyprawa mojego życia.
I to były takie trudne historie i smutne, ale nie żałuję tego biegu, chyba głównie dlatego, że był jeden piękny moment, który mi poniekąd wynagrodził całą tę wyprawę, to znaczy po biegu do Grecji i z powrotem spotkałem się z Robertem Makłowiczem, który był tak cudowny, że chyba mi to wynagrodziło wszystko. Wiesz, po prostu kombinowaliśmy z moją ekipą, oglądając go przez całe trzy miesiące tej wyprawy, a może byśmy się spotkali z nim na koniec, bo wiesz, oglądaliśmy te jego programy i wiedzieliśmy, że pobiegnę przez Kraków, pan Robert mieszka w Krakowie, i to nie było łatwe, ale udało mi się dostać do niego kontakt. Właściwie dodzwoniłem się do jego żony. Jak nie wiecie, jak coś załatwić, to warto próbować przez żonę.
I udało się, więc to było coś fantastycznego. Wiesz, dostałem mocno po głowie w zeszłym roku, ale wierzę, że mnie to wzmocniło i że koniec końców to będzie jakieś takie wartościowe doświadczenie tak czy inaczej. Nawet gdyby nie było tych wszystkich innych dodatkowych rzeczy, które mi wynagrodziły te prace, to samo w sobie to, że zobaczyłem, jaką mam siłę w sobie, to było bardzo cenne doświadczenie.
Więc wydaje mi się, że w tych właśnie najtrudniejszych chwilach coś mnie pchało, naprawdę nie wiem, co to było, ale chyba jakaś taka wierność sobie, temu co zacząłem, temu, ile poświęciłem. I chyba też takie przekonanie, że jak teraz nie wytrzymam, to ja mogę zapomnieć o innych biegach, że ja marzyłem już wtedy, żeby przebiec przez całą Amerykę, i wiedziałem, że nie będzie tego biegu, jeśli teraz nie wytrzymam. I pamiętam, że słuchałem tej takiej piosenki, która miała takie zdanie w sobie: Even when our hope is broken, we keep on, czyli nawet kiedy już nie ma najmniejszych nadziei, my idziemy dalej.
I pokazało Ci, że możesz więcej. I to więcej, to po angielsku brzmi more. I nawiązuje do hasła Twojego kolejnego wielkiego przedsięwzięcia, o którym trochę między słowami powiedziałeś, czyli biegu przez całe Stany Zjednoczone. Już niedługo, jesienią tego roku. Opowiedz skąd pomysł na ten bieg, skąd pomysł na tę ideę przewodnią i jaki będzie przebieg tego biegu?
To będzie największy bieg mojego życia. 5200 km, 125 maratonów tym razem. Zaczynam 15 września w Nowym Jorku, w Central Parku i skończę na początku lutego w Kalifornii. Skąd to się wzięło? Ja marzyłem od paru lat o tym. Jakoś tak mi się wydawało, że ta Ameryka to było zawsze jakieś takie marzenie. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że jestem bardzo ambitny, to wiedziałem, że tam jest jakiś taki, wiesz… wielki świat.
I okazało się, że często wyobrażenia nijak nie mają się do rzeczywistości, a tutaj, powiem Ci, jak byłem tam parę razy, to mam takie wrażenie, że poniekąd tak jakbym tam należał. To jest dziwne, bo nigdy tak nie miałem. Nie czuję się też, tak jakbym był za granicą. W każdym razie wymyśliłem sobie już jakiś czas temu, że przebiegnę przez całą Amerykę, ale mi się to wydawało zupełnie takie w sferze marzeń jeszcze.
Ja w zeszłym roku, jak kończyłem bieg do Grecji i z powrotem, to nie wiedziałem, ale jak się w ogóle do tego zabrać. Ja tam znałem jedną polską rodzinkę, którą poznałem, płynąc kiedyś Darem Młodzieży z Panamy do Gdyni, zatrzymując się na trzy dni w Miami i to było wszystko, co o tym kraju wiedziałem.
Więc zacząłem kombinować, zacząłem szukać kontaktów, i tak się to potoczyło, że odkryłem, że jak zwrócę uwagę na coś, jak przekieruję tę moją uwagę na jakiś cel, jak zacznę działać, żeby go osiągnąć, to to się zaczyna dziać. I to się naprawdę zaczęło dziać. Poleciałem pod koniec października w zeszłym roku, byłem tam półtora miesiąca, spotkałem mnóstwo ludzi, za ani jeden nocleg nie zapłaciłem, bo tylu ludzi mnie po prostu u siebie nocowało, pomagało mi na tysiąc różnych sposobów. Złapałem pierwszych sponsorów, załatwiłem kampera zupełnie za darmo na pół roku tej wyprawy.
Więc dużo dobrego się wydarzyło i rzeczywiście to będzie największy bieg mojego życia, tak jak mówiłem. I też będzie największa akcja charytatywna, tzn. tym razem to będzie nie tyle zbiórka, ile kampania społeczna pod tytułem Możesz więcej niż myślisz. W ramach tej kampanii chcę pokazać w mediach i poprzez film dokumentalny pełnometrażowy ludzi, którzy robią więcej, niż można by się było po nich spodziewać. Czyli ludzi z niepełnosprawnościami, z zaburzeniami, ale też po prostu ludzi po różnych przejściach, którzy przeszli niesamowite rzeczy i którzy mogą być inspiracją.
I taki właśnie jest mój plan, żeby zainspirować jak najwięcej ludzi i w Stanach, ale też w Polsce. A chcemy to zrobić poprzez sztafetę, w dosłownym sensie poprzez sztafetę ludzi, którzy pobiegną z pałeczką z napisem: More than you thought possible, czyli możesz więcej, niż myślisz, przez całą Amerykę, z Nowego Jorku do Los Angeles.
Oni się będą zmieniali, a jak tam, gdzie nikogo nie będzie, to ja poniosę tę pałeczkę i taki jest cały zamysł, więc będą ze mną biegali jak z Forrestem Gumpem, i właśnie nawiązuję do tego filmu, bo zrobimy o tym film, mam amerykańskiego producenta, który tym filmem się zaopiekuje, i to naprawdę są rzeczy, które mi się nawet nie marzyły.
Ja jestem marzycielem, marzyłem o wielkich rzeczach, ale jakby mi ktoś powiedział, że będę organizował bieg przez całą Amerykę, że będę miał producenta, który mi ten film wyreżyseruje czy wyprodukuje, I że w Nowym Jorku, w Central Parku będzie start, na którym będzie Good Morning America, czyli najstarszy na świecie program śniadaniowy, że w Waszyngtonie, mam już to zaklepane tak wstępnie, otrzymam amerykańską flagę z rąk kongresmenów. To po prostu są takie rzeczy, że naprawdę nawet mi się to nie marzyło.
I wydaje mi się, że dlatego mnie do tej Ameryki tak ciągnie, bo tam takie rzeczy naprawdę się dzieją. W Polsce też, oczywiście, że tak, ale jednak skala tam jest zupełnie inna.
Jeszcze jedna historia, ale wyobraź sobie, że byłem właśnie w listopadzie w Nowym Jorku po raz pierwszy w życiu i na takim polonijnym Octoberfest, gdzie piwo lało się strumieniami, leciało disco polo, kazano mi wejść na scenę i opowiedzieć o tym biegu. No zrobię to oczywiście, że tak. Postaram się, wiesz, jak najlepiej, żeby tych ludzi w ogóle, no nie wiem, żeby cokolwiek im przekazać, na ile będą w stanie to przyjąć. I okazało się, że w takim miejscu, w którym się niczego nie spodziewał, po którym się niczego nie spodziewał, poznałem Polaka, który od dziesięciu lat pracuje dla Paramount.
Ja mówię, o, pracujesz dla Paramount, a myśmy nakręcili niedawno film o biegu do Barcelony. Pokazałem mu zwiastun i on mówi, jak ten sam gość nakręci film o biegu przez Amerykę, to musimy się spotkać. I wiesz, trzy dni później pojechałem na Times Square i w niedowierzaniu wszedłem na budynku Paramount, wjechałem na najwyższe piętro, usiadłem na takiej skórzanej kanapie i patrząc na Times Square z góry, rozmawiałem z tym Polakiem o tym, że jak zrobimy film, to on przekaże to odpowiednim ludziom i wiesz, ja miałem takie poczucie, że wszystko jest możliwe.
Co jest, myślisz, takim magicznym składnikiem, tajemnicą Twojego sukcesu, historii, tego, że wszystko właśnie toczy się tak, że wyprzedzasz swoje marzenia, tak mogę to nazwać?
Nie wiem, szczerze mówiąc. Ale to nie jest tak, że mi wszystko idzie z górki. Ja np. teraz mam taki okres, mam wrażenie, że jak nie popchnę tego wszystkiego, po prostu kolanem nie dopchnę, to nie ruszy się nic. To chyba to właśnie jest taka ta moja nieustępliwość. To chyba jest to, co tak wszystko pcha do przodu. I to, że tyle się dzieje, że wyprzedzam swoje marzenia, chyba dlatego, że ja jestem w jakimś sensie na nie przygotowany, jeszcze zanim one się wydarzą. I wydaje mi się, że to jest takie ważne, że kiedy już się dzieją takie sytuacje, jak np. spotykam gościa, który pracuje dla Paramount, to ja mam już wizję tego, co ja mogę mu przekazać, i to jest bardzo ważne, i mam na to plan konkretny itd.
Więc to też jest bardzo ważne, że jestem w jakimś sensie wizjonerem, tak myślę, a poza tym, że mam jakieś marzenie, to robię wszystko, żeby to był bardzo konkretny plan, żeby to doprowadzić do skutku. Marzenia są wspaniałe, ale są niczym bez konkretnego planu, bez działania itd., więc wydaje mi się, że to jest też bardzo ważna taka moja nieustępliwość i pchanie do przodu krok po kroku całego tego projektu.
To nie jest tak, że mi wszystko idzie z górki. Ja np. teraz mam taki okres, mam wrażenie, że jak nie popchnę tego wszystkiego, po prostu kolanem nie dopchnę, to nie ruszy się nic. To chyba to właśnie jest taka ta moja nieustępliwość. To chyba jest to, co tak wszystko pcha do przodu. I to, że tyle się dzieje, że wyprzedzam swoje marzenia, chyba dlatego, że ja jestem w jakimś sensie na nie przygotowany, jeszcze zanim one się wydarzą. I wydaje mi się, że to jest takie ważne, że kiedy już się dzieją takie sytuacje, jak np. spotykam gościa, który pracuje dla Paramount, to ja mam już wizję tego, co ja mogę mu przekazać, i to jest bardzo ważne, i mam na to plan konkretny itd.
Tak, czyli to nie jest jeden magiczny składnik, tylko to jest przepis i wiele różnych elementów, które się nawzajem wspierają.
Trochę też szczęścia, ale szczęście by nic nie dało, gdyby nie to, że właśnie jestem wytrwały. Poza tym dobrzy ludzie też, wielu ludzi mi pomogło, naprawdę. Ja mam szczęście do dobrych ludzi, mam wrażenie. No więc wielu ludzi mi pomogło, ale też właśnie ta nieustępliwość, kreatywność w jakimś sensie, cały czas wiara, że to jednak może się udać.
Mało brakowało, a zostałbym takim paskudnym cynikiem w zeszłym roku, bo po tym, jak mi się to wszystko nie udawało, jak tyle tak dostałem na głowie, to wydawało mi się, że po co w ogóle coś planować, skoro to i tak nie wyjdzie tak, jak bym tego chciał. Po co w ogóle marzyć, skoro zawsze coś wydarzy się takiego, że nie dostanę do końca tego, czego bym chciał. I tak sobie myślę: Boże, ile ja bym stracił, myśląc np., że nie, no ten bieg przez Amerykę to w ogóle nie ma sensu, to i tak się nie uda.
Przecież nawet takie momenty jak to, że siedzę na tym Times Square i przeżywam takie wyjątkowe chwile, no to już to jest taką wspaniałą nagrodą za sam fakt tego, że się odważyłem i spróbowałem. Więc wydaje mi się, że to jest bardzo ważne.
Tak trochę odbiegam od tego, ale chodzi mi o to, że to jest taka myśl, która mi ostatnio przyświeca. Nie chodzi o to, żeby wszystko się udawało, chodzi o to, żeby nie było nudy. I to jest bardzo ważne, więc nie można liczyć na to, że wszystko będzie łatwo, trzeba właśnie być nieustępliwym, pchać do przodu cały czas, cały czas walczyć, a po drodze wydarzą się wspaniałe rzeczy, będzie też trudno, ale to wszystko sprawi, że nie będzie nudy, że będzie działo się coś ciekawego, że nigdy nie wiadomo, czy to się jednak uda, czy nie, więc jest coś ciekawego, coś interesującego. Gdyby wszystko się udawało, no to nie byłoby najmniejszej ekscytacji chyba w tym, co byśmy robili, nie?
Ja z reguły na koniec rozmowy pytam gości o to, jakie mają przesłanie dla naszych słuchaczy i widzów. Ono chyba właśnie padło.
Wyprzedziłem Cię.
Dokładnie, jak już nie jeden raz w trakcie naszej rozmowy. Ale jeszcze jedno pytanie, a właściwie dwa chciałabym Ci zadać. Jedno, to jest pytanie od mojej córki, jak jej opowiadałam o tym, że będę z tobą rozmawiać, to jest trzynastolatka, to zapytała mnie o dwie rzeczy. Jedno to już opowiedziałaś, bo jedno to jest, jak się przygotowujesz, jak wyglądała cała Twoja dotychczasowa droga, a drugie pytanie z taką nieśmiałością zadaję, bo nie wiem, jak interpretować to, że moja córka je zadała, ale to jest: Jak Ty możesz sobie na to pozwolić?
Znaczy, moja córka jest taka, pomimo tego, że trzynastolatka, tak bardzo pragmatycznie myśląca. I w tym jej pytaniu chodziło o to, skąd masz pieniądze, z czego ty żyjesz?
To jest bardzo dobre pytanie i nie ma co się bać go zadawać. Skąd ja mam pieniądze, z czego ja żyję? To jest tak, że ja dzięki tym książkom, które pisałem, zacząłem jeździć na prelekcje. Kiedyś nawet się nie spodziewałem, że ktoś mi może za prelekcje zapłacić, a teraz opowiadając o tym, co zrobiłem, inspirując ludzi, mogę na tym zarabiać pieniądze, więc ja z tego zrobiłem swój biznes, od 8 lat prowadzę prelekcje, teraz jestem coraz lepiej wynagradzany, występuję na coraz większych wydarzeniach.
To też było zawsze moim marzeniem, nawet ostatnio na festiwalu Kolosy, na największym podróżniczym festiwalu w Polsce, gdzie było 4000 osób na sali, to było spełnienie moich marzeń, prowadziłem prelekcje i nawet nie wiedziałem, że jest nagroda publiczności, i ją dostałem, więc to było coś po prostu nie z tej ziemi.
Więc chodzi mi o to, że po 6 latach bez zarabiania ani złotówki na książkach, później to zaczęło procentować. Więc ja sprzedaję książki, jeżdżę na prelekcje, opowiadam o tym itd., i z tego żyję. Jestem w stanie np. w ciągu takiej tygodniowej trasy zarobić tyle, żeby później polecieć do Stanów, poplanować coś tam, wrócić znowu, pojechać w kolejną trasę, znowu zarobić trochę pieniędzy.
Więc to nie przyszło z dnia na dzień. To nie jest tak, że ktoś mnie cały czas sponsoruje, albo że mam bogatych rodziców, którzy mi wszystko dali, wręcz przeciwnie. Moi rodzice bardzo by chcieli, ale nie mogli. W każdym razie to też mnie takiej zaradności życiowej nauczyło, więc ja sobie muszę radzić, to też nie jest tak łatwo, bo wierzcie mi, że nie mając stałego źródła dochodu, to ja cały czas kombinuję, więc ja tak naprawdę żyję z miesiąca na miesiąc, ale wierzę, że wielką wartością jest to, co robię i że za jakiś czas, np. jak przebiegnę przez całą Amerykę, to będę miał zaproszenie na jeszcze większe eventy, będę miał jeszcze większe pieniądze z tego.
Już po amerykańskich stawkach.
Na przykład, tak. Zresztą w Ameryce rynek na takie rzeczy jest naprawdę spory i są jeszcze lepsze pieniądze za to, więc ja myślę, że to jest kwestia czasu i też mojej wprawy i myślę, że rozkręcę się jeszcze ładnie biznesowo.
Tomek, ja się czuję ogromnie zainspirowana. Po prostu jesteś dla mnie idealnym przykładem osoby napędzanej marzeniami. Trzymam bardzo mocno kciuki, wspieram. Postaramy się nagłośnić, jak tylko możemy ten Twój bieg, żeby więcej osób mogło Cię wesprzeć. I już teraz zapraszam Cię na tę właśnie kanapę po tym jak zakończysz swój bieg, porozmawiamy o tym jak było.
Fantastycznie, dziękuję Ci bardzo.
Dzięki.