W odcinku “Ola Mae – rowerowa podróż w głąb siebie” usłyszycie o tym:
Znacie ten stan, kiedy robicie coś co lubicie, skupiacie się na tym totalnie i nagle orientujecie się, że minęło już kilka godzin, a Wam wciąż mało? To tak zwany stan „flow”. Właśnie tak się czuję rozmawiając z moimi gośćmi. Są ludźmi naładowanymi pozytywną energią, która bardzo mi się udziela. Tak było i dziś. Jestem użyczona historią Oli, jej odwagą do poszukiwania swojej drogi i zaufaniem do własnej intuicji. Bije od niej siła i wrażliwość – nie ma w tym żadnej sprzeczności, jest idealne dopełnienie.
Jeśli widzisz w naszej rozmowie wartość, myślisz, że może zainspirować kogoś do odważnego wstąpienia na ścieżkę swoich marzeń to skomentuj, polub lub udostępnij naszą rozmowę. Będzie mi bardzo miło!
Do usłyszenia w kolejnym odcinku!
Dodatkowe linki:
Więcej o Oli znajdziesz tutaj:
Podcast Napędzani Marzeniami dostępny jest też:
A jeśli spodobał Ci się ten odcinek, będę wdzięczna za komentarz i podzielenie się tym odcinkiem z innymi osobami, którym jego treść może być przydatna. Będzie mi też miło jeśli poświęcisz chwile i zostawisz krótką ocenę podcastu w iTunes – dzięki temu inne osoby łatwiej dotrą do tego podcastu.
Impulsem do rozmowy jest Twoja wyprawa, ale chciałabym też Cię zapytać o wcześniejszą Twoją drogę. Czy to jest okey?
Tak, tak. Myślę, że to jest element tego wszystkiego. To nie jest tak, że pewnego dnia się budzisz i robisz rzeczy.
Cześć Ola! Dzięki wielkie za przyjęcie zaproszenia do podcastu „Napędzani marzeniami”.
Witam!
Chciałam Cię na start zapytać o małą Olę. Czy Ty pamiętasz, jaka była mała Ola? Co lubiła robić? O czym marzyła?
Tego pytania, na samym początku chyba się trochę nie spodziewałam.
Pierwsze wspomnienie małej Oli jest bardzo wyraziste. To jest wspomnienie, które — nie chcę brzmieć banalnie — jest związane z rowerem. Czerwony rumak BMX, którym mknę przez czarną szlakę zaraz po deszczu. Pamiętam w bardzo wyraźny sposób zapach powietrza, kolory na niebie i nieopisaną radość, którą czułam w sercu, będąc na tym rowerze. Wydaje mi się, że to wspomnienie dalej we mnie siedzi i jestem w stanie uaktywnić tego wewnętrznego dzieciaka, będąc na dwóch kółkach.
Czyli rower towarzyszy Ci niemalże od zawsze? Od takich pierwszych wspomnień z dzieciństwa?
Z jednej strony tak, a z drugiej, na pewno nigdy nie traktowałam siebie samej jako profesjonalistki. Nigdy nie miałam stroju rowerowego, nigdy nie uczestniczyłam w żadnych zawodach, ale coś w prostocie bycia na tych dwóch kółkach, zawsze się gdzieś wokół mnie obracało i wracało do mnie jak bumerang.
O rowerze będziemy mówić bardzo dużo i to będzie taki temat przewodni naszej rozmowy, ale zanim do Twojej dużej wyprawy rowerowej dojdziemy, to chciałam Cię zapytać o inne wyprawy i podróże.
Jak rozumiem, urodziłaś się w Polsce, dorastałaś w Polsce, ale w pewnym wieku zdecydowałaś, że chcesz wyjechać?
Wydaje mi się, że pierwszy krok w kierunku mojej wyprawy zrobiłam w wieku 18 lat.
Oczywiście pewne inne rzeczy, cechy charakteru wzrastały i rozrastały się we mnie od najmłodszych lat, ale ta pierwsze decyzja, którą mogę wskazać palcem i wyodrębnić z masy innych wydarzeń, miała miejsce kiedy miałam 18 lat i w wyrazie młodzieńczego buntu zrobiłam sobie tatuaż. To był przypadkowo wybrany chiński symbol i w tamtym momencie nie myślałam, że ten symbol będzie miał dla mnie aż takie znaczenie.
Okazało się, że razem z tym symbolem, w moim życiu zaczęłam podejmować decyzje, które były dość nietypowe. Decyzja o tym, żeby poprawić maturę, żeby wyjechać do Londynu pierwszy raz, żeby podszkolić język. Potem decyzja na pójście do szkoły, która nie była szkołą, którą wybierali wszyscy z mojego otoczenia. Decyzja o tym, żeby porzucić tę szkołę i wyjechać do Stanów. Decyzja, żeby zadłużyć się na uczelnię w Stanach.
Ta seria decyzji w pewien sposób sprawiła, że dla mnie definicja strachu i rzeczy, których się bałam, były trochę niestandardowe. Rzeczy, które przerażały innych, np. bycie za granicą, używanie języka obcego, dla mnie to już była norma. To były rzeczy, które miałam wypracowane, których się nie bałam. Byłam bardzo niezależna. Więc połowa tego obciążenia, która łączyła się z rozpoczęciem wyprawy, na samym wstępie po prostu dla mnie nie istniała. Miałam swoje lęki i niepokoje, ale one były związane z czymś zupełnie innym.
Masa wątków, a ja bym chciała wrócić do początku, bo to mnie zaintrygowało. Do tej decyzji o tatuażu, bo tak zabrzmiało mi, że to był pewien sprzeciw, bunt. Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?
Myślę, że żyjemy w społeczeństwie, które zapomniało trochę o rytuałach. Ta mitologia życia codziennego jest bardzo istotna i symbolika znaków, które napotykamy w naszym życiu. Powinniśmy zwracać na nią trochę więcej uwagi. W naszych czasach nie ma takiego przejścia, które może nam zasygnalizować, że nie jesteśmy już dziećmi i że wkraczamy teraz w świat dorosłych. W jakiś sposób myślę, że dla mnie to była metafora, która pokazała mi, że ja jestem jednostką indywidualną, która jest odseparowana od całości jednostki rodziny i teraz działam, teraz ja kroczę swoją drogą i ode mnie zależy, w którą stronę pójdę i w jaki sposób tą ścieżką będę kroczyła.
Niezwykle to brzmi. Jestem naprawdę zauroczona Twoją opowieścią. Faktycznie, wiem, że taki drobne w pewnym sensie wydarzenie, parę godzin i taki symbol, może mieć takie duże znaczenie i być początkiem do sekwencji zdarzeń, która doprowadza do tego, że wsiada się na rower i spędza na nim 13 miesięcy.
Zanim do tego, to jakbyś mogła troszkę bardziej rozwinąć swoją drogę. W szczególności przejdźmy do tego etapu w Stanach Zjednoczonych, do wyboru studiów. Co Cię skłoniło, żeby zacząć studiować fotografię w Stanach?
Nie byłam na pewno jedną z osób, które biegały z aparatem zawieszonym na szyi w wieku 5 lat. To było coś, co po prostu w bardzo organiczny sposób się wydarzyło.
Kiedy wyjechałam już do Stanów, miałam taki płomyk nadziei, że to może wypalić, który często przygasał na chwilę. Kiedy dowiedziałam się, ile kosztują studia w Stanach Zjednoczonych. Pochodzę z biednej rodziny. Z najbliższej rodziny jestem jedyną osobą, która ukończyła studia. To jest łamanie takich stereotypów i przechodzenie przez takie barierki na zupełnie innym poziomie.
Studiowanie w Stanach było mega ryzykowne, ale pamiętam taki moment, kiedy zaczęłam uczęszczać tam do szkoły i to były takie podstawowe zajęcia z rysunku, z fotografii, po prostu chciałam się w tym sprawdzić. Przez bardzo krótki czas studiowałam w Polsce, anglistykę, to nie wypaliło z wielkim hukiem. W tamtym momencie musiałam podjąć decyzję, co zrobić z własnych życiem. To był albo wyjazd do Stanów, albo wyjazd do Wielkiej Brytanii.
Wyjechałam do Stanów, tam pokazałam swoje prace w jednej ze szkół artystycznych i pamiętam, profesora, który przekartkował moje szkice, nie zwracając na nie uwagi i zatrzymał się na moich fotografiach. Zapytał mnie o moje fotografie i wtedy, zupełnie nieprzygotowane, zaczęło wypływać ze mnie mnóstwo informacji. Jeżeli chodzi o symbolikę, o metafory, o inspiracje, które stoją za tymi fotografiami. On spojrzał mi wtedy w oczy i powiedział: „powinnaś iść na fotografię”.
To był taki moment, w którym nałożyłam chyba sobie klapki na oczy. Mam taki charakter, że jeżeli jest jakiś konkretny cel przede mną, to potrafię poświęcić praktycznie wszystko. Może to być postrzegane jako coś pozytywnego, może być postrzegane jako ekstremizm, do którego mam tendencję i zdaję sobie z tego sprawę. Wydaje mi się, że on wyznacza ścieżkę i pomaga w osiągnięciu takich większych celów, albo celów, które łączą się z większą ilością strachu, lęku. Te studia w Stanach, patrzyłam na znaki, które pokazały mi się na drodze. Na ludzi, którzy się zainteresowali mną, którzy pomagali mi w ogromnej mierze finansowo.
W Stanach byłam przez 6 lat. Przez ten okres nie byłam w Polsce, nie widziałam swoich rodziców, więc to jest 2048 dni, gdzie nie byłam na polskiej ziemi i to naprawdę zmienia dużo w nastawieniu do siebie, do życia. Uczy bardzo dużo niezależności i popycha do popełnienia takich „zbrodni” jak niezgadzanie się na strach, niezgadzanie się lęki i szukanie w sobie tych pokładów potencjału.
W Stanach byłaś zdana na siebie? Nie miałaś tam rodziny, cioci?
Nie, jechałam tam jako au-pair, czyli niania, która mieszkała z rodziną. Rodzina, która praktycznie mnie zaadoptowała i dzięki tej rodzinie miałam okazję mieszkać tam przez tak długi czas. Ta rodzina pomogła mi finansowo, pożyczyła mi pieniądze, które na sam koniec ofiarowała mi. Dla mnie to był przykład tego, że jeżeli podejmuje się ryzyko, to często dostajemy coś w zamian, od jakkolwiek chcemy to nazwać — Boga, wszechświata, kosmosu. Dla mnie, jeżeli chodzi o nazewnictwo, jest to dosyć zbędne. Ale umożliwili mi studiowanie tam i dzięki nim, oni stali się moją rodziną.
Mówisz o strachu, o odwadze do jego pokonywania. Co Ci pomagało na tym wcześniejszym etapie w Stanach? W radzeniu sobie ze strachem, na pokonywaniu go?
Dorastałam w rodzinie alkoholowej. Dorastałam w rodzinie, w której bardzo szybko musiałam nauczyć się bycia niezależną. Od samego początku.
Rozmawiałam ostatnio na ten temat z moją mamą. Poprosiłam ją, aby powiedziała mi jakieś historie na temat Oli, jako małej dziewczynki. Mam siostrę, która jest 5 lat ode mnie starsza i była znacznie ciekawszym dzieckiem. Była bardzo rozgadana, towarzyska, z kolei ja byłam cichutka, zawsze przy mamie. Zabawnie mi się o tym słucha, bo jestem teraz zupełnie inną kobietą, niż byłam dzieckiem, ale powiedziała mi, że jedną cechę, którą posiadałam, to było obranie celu i dążenie do tego celu. Jeżeli chciałam sobie na coś uzbierać, to łapałam się wszystkiego, żeby podążać do tego celu.
Myślę, że ta cecha, nazwijmy to ambicją, i takie poleganie tylko i wyłącznie na sobie, ta niezależność, która nie była w pełni niezależnością, bo mieszkałam u kogoś innego i byłam uzależniona od ich pomocy i życzliwości, to był ten element mojego charakteru, który pozwolił mi brnąć dalej i pozwolił mi postawić wszystko na jedną kartę.
Bardzo fascynujące i z ogromną przyjemnością i zaciekawieniem słucham tego, o czym opowiadasz. Mam teraz taką trudność, bo jest masa różnych wątków, które chciałabym poruszyć, a też mam tutaj przed sobą koncepcję na naszą rozmowę, żeby iść w kierunku tego roweru.
Zanim ten rower, to co było dalej? Co było po tych studiach, bo nie zostałaś w Stanach?
Nie zostałam w Stanach. Po 6 latach szkoła była już skończona, dyplom schowany w szafce, dostałam propozycję pracy. Aby podjąć tę pracę, potrzebowałam wizę. O wizę musiałam ubiegać się w Polsce, więc przyjechałam tutaj z nastawieniem, że jestem tutaj dwa tygodnie, odbieram wizę i wylatuję z powrotem do Nowego Jorku. Okazało się, że nie dostałam tej wizy. Myślę, że nie byłoby wyolbrzymieniem, gdybym powiedziała, że świat zawalił mi się na głowę. Nie byłam kompletnie przygotowana na to, że to nie wypali. Nie miałam żadnej alternatywy i byłam przekonana, że to wszystko to tylko formalność. Przecież miałam papiery, praca była już zaklepana. Pamiętam, wyszłam z tej ambasady i przez cały dzień milczałam. Nie wiedziałam kompletnie co ze sobą zrobić, co powiedzieć. Po 6 latach byłam w kraju, w którym tak długo mnie nie było, byłam po części pomiędzy różnymi tożsamościami. Z jednej strony byłam Polką, z drugiej strony nie czułam się już Polką, ale nie czułam się też Amerykanką, więc byłam w takim No Man’s Landzie, gdzie ciężko było mi się w ogóle przystosować do czegokolwiek. Nie miałam tutaj żadnych połączeń, kontaktów z innymi. Cały mój network został za oceanem, wszyscy moi znajomi. Sześć lat życia z życia dwudziestolatki to jest większość jej życia. Nie mogłam się tu kompletnie odnaleźć.
Tu wchodzi dramatyczna scena prysznicowa, w której po prostu zaczynam kwestionować wszystkie moje dotychczasowe wybory i stoję na takim konkretnym zakręcie. Pamiętam, przyszło mi do głowy wtedy takie proste pytanie: co sprawia, że jestem szczęśliwa? Zanim zastanowiłam się nad tą odpowiedzią, już przed oczami miałam siebie na rowerze. To była odpowiedź, której kompletnie się nie spodziewałam.
Jak już powiedziałam wcześniej, nie jestem rowerzystką z prawdziwego zdarzenia. Nigdy nie traktowałam tego jako mojego sportu. To po prostu było coś, co lubiłam, co sprawiało mi dużo przyjemności.
Złość, za to, że nie dostałam tej wizy, za te ograniczenia, bo ja tak bardzo czułam się obywatelką świata, wydawało mi się to tak strasznie niesprawiedliwe, że ktoś ma prawo podejmować decyzję o całym moim życiu, jego kierunku. Pomyślałam wtedy o Europie, o tym, jaka ona jest otwarta, to wszystko było przed pandemią. Zrodził się wtedy pomysł przejechania Europu rowerem. Pamiętam, że owinęłam się wtedy ręcznikiem i zakrzyczałam, jakie mam plany na swoje życie.
Kiedy zaczęłam otwarcie mówić o moich planach, to ludzie zaczęli śmiać mi się w twarz. Oczywiście kompletnie nie miałam pojęcia o wielu rzeczach, więc trochę mieli powód do tego. Twierdziłam, że mogę przejechać 200-300 km na rowerze, kiedy najwięcej w swojej karierze przejechałam może 50 km i to było z 15 lat wcześniej i przez tydzień nie mogłam chodzić. Miałam jakieś wyobrażenie na temat swojego potencjału i swoich możliwości z kosmosu. Stwierdziłam, że oni wszyscy mają po części rację w tej kwestii, że byłam spłukana. Wszystko poszło na szkołę, nie miałam żadnych pieniędzy, był plan i wiedziałam, że to nie była decyzja, która wyszła z mojego ego, że chciałabym mieć samochód, taką pracę czy dom.
To było coś, co wyszło ze mnie w bardzo naturalny sposób. Dla mnie samej to było na tyle zaskakujące, że wiedziałam, że to jest bardzo prawdziwe. Wiedziałam, że to jest pomysł, który mogę zrealizować, mimo że nie miałam w tym momencie do tego możliwości. Dlatego wyjechałam do swojego, zawsze mówię, ekschłopaka, poprzedniego miasta, do Londynu, w którym czułam się bardzo komfortowo. Może niekoniecznie po 6 latach w Stanach, bo jednak szok kulturowy tam był dużo większy, niż szok kulturowy w Polsce. Tam powoli, cegiełka po cegiełce, zaczęłam odkładać sobie finansowe środki, na to, żeby sfinansować sobie wyprawę.
Czyli ten wyjazd do Londynu już był z myślą o tym, że jest „na chwilę”? Po to, żeby zebrać pieniądze na wyprawę rowerową?
Myślę, że tutaj słowo-klucz jest „na chwilę”. Tak łatwo jest ustalić sobie plan, cel, marzenie i oszukiwać się przez lata, że to jeszcze nie czas: poczekam, aż dzieci pójdą na studia, poczekam, aż dzieci się wyprowadzą, albo poczekam, aż będę tyle i tyle w tej pracy, aż dojdę do jakiegoś pułapu finansowego. Ta linia się przesuwa non stop, można tak w nieskończoność oszukiwać samych siebie, że to w końcu się wydarzy.
Jechałam z przeświadczeniem, że chcę odłożyć sobie tyle i tyle. Londyn nie jest najlepszym miejscem na oszczędzanie pieniędzy, to trzeba wziąć pod uwagę. Zaczęłam zauważać, że wszystko potoczyło się w taki, a nie inny sposób. Myślałam sobie, że ja jestem inna, że na pewno będę miała okazję, żeby pojechać i to zrobić. Była jedna praca, potem pojawiła się druga praca, potem uderzył COVID. Nikt z nas nie wiedział tak naprawdę, co się dzieje i w którą stronę to pójdzie.
Pamiętam taki okres w Londynie, że coś zaczęło się dziać. Pracowałam w domu zdalnie, ale nie mogłam usiedzieć na krześle. Jedyne miejsce, w którym czułam się komfortowo, brałam rower i jechałam do największego parku w Londynie. Takiego parku, gdzie można dosłownie zakopać się w puszczy, tak że już wtedy widać dęby i skaczące sarenki. Pamiętam taką scenę, że siedzę pod tym dębem, z taką plastikową narzutą nad głową. Pada deszcz, a ja mam na buzi największy uśmiech. Po prostu tylko i wyłącznie tam w naturze, kiedy nie było żadnej cywilizacji widać wokół, pomimo tego, że byłam w wielkim mieście, to tam czułam spokój i czułam, że mogę wreszcie odetchnąć.
Takie miotanie się trwało chwilę i wtedy pojechałam na wakacje do Polski, nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Podczas tych wakacji stojąc w kolejce w sklepie, dostałam wiadomość, że moja szefowa zrezygnowała ze współpracy ze mną. Więc utraciłam pracę…
Tak SMS-em?
Mailem. To było bardzo duże zaskoczenie, bo nie spodziewałam się tego. Z drugiej strony pamiętam, że ugięły mi się nogi. Kolana zrobiły się wyjątkowo miękkie i zobaczyłam kątem oka, jak stabilizacja finansowa wylatuje okienkiem, macha nonszalancko i tyle było po niej. To faktycznie sprawiło, że czułam się niekomfortowo, bo nagle ten przypływ gotówki, on się kończył. To jest takie dosyć straszne uczucie, ale w tym samym momencie, dosłownie w mniej niż dwie minuty, podjęłam decyzję, że wyprowadzam się z Londynu, jak najszybciej mogę, kupuję wszystko, co potrzebuję, a potrzebuję wszystkiego, bo nie mam nic, no i jadę.
Czyli to był już ten moment, kiedy miałaś zgromadzone te środki, które… no właśnie, pytanie, czy Ty miałaś konkretny plan na tamtym etapie? Jaka będzie trasa, ile czasu Ci to zajmie? Gdzie będziesz spać? Co będziesz jeść, a w związku z tym, ile będziesz potrzebować pieniędzy? Czy to było aż tak precyzyjnie zaplanowane?
Miałam koncept taki, że na pół roku jadę na wycieczkę rowerową, a na drugie pół roku jadę do Ameryki Południowej. To był taki początkowy plan. Chciałam mieć na to uzbierane dużo więcej, niż miałam. W momencie kiedy utraciłam pracę, miałam połowę, ale wiedziałam, że szukanie nowej pracy i bawienie się w ten cały cyrk kompletnie nie wchodzi w tym momencie w grę. To uczucie niepokoju, które miałam w sobie, było na tyle silne, ten mój głos intuicji tak walił w te drzwi świadomości, że nie mogłam już więcej tego ignorować i wiedziałam, że to był taki — ja to nazywam — plaskaczem od kosmosu. Po prostu jasno i wyraźnie powiedziano mi: „to jest ten moment, w którym musisz jechać!”. Wiedziałam, że mam wystarczająco na pół roku, a taki był plan. Gdzieś tam miałam porobione notatki, bo pamiętam, że przekartkowałam jedną stronę przewodnika rowerowego, więc miałam takie bardzo względne pojęcie, na czym to polega. Wtedy w tydzień zaczęło się kupowanie wszystkiego, czego potrzebowałam, łącznie z rowerem, który był najistotniejszy w tym całym kontekście.
To nie miałaś go jeszcze wcześniej? Nie trenowałaś?
Nie, absolutnie nie trenowałam. To nawet nie wchodziło w grę, stwierdziłam, że dam radę tak czy owak, przecież to tylko jeżdżenie na rowerze. A rower kupiłam na tydzień przed rozpoczęciem wyprawy. To była trochę walka, bo w czasach covidowych wszystkie sprzęty rowerowe, sportowe, były wykupywane masowo i często było tak, że nie byłam w stanie znaleźć odpowiedniego roweru, który byłby w stanie pomieścić ten bagaż, który miałam ze sobą zabrać.
Rower to jest Twój dom, więc ja wiedziałam, że to jest najważniejszy element mojego przygotowania. Mogę jechać w ciemno, kompletnie nie znać kierunku, nie muszę nic ze sobą zabierać, bo te rzeczy można po drodze dokupić i tym, aż tak strasznie nie trzeba się przejmować, ale ten rower to jest taka podstawa. Szkielet wszystkiego. To musi być i musi być bardzo dobre.
Kiedy zaczęłam szukać odpowiedniego roweru, okazało się, że większość z nich jest wykupionych, bo wszyscy zaczęli fascynować się sportem, nagle mieli na to czas i możliwości. Dosłownie rzutem na taśmę, jeden z moich najlepszych kumpli, w pewnym momencie, kiedy byłam już bliska rozpaczy i histerii, wysłał mi link i zapytał: „a ten?” .
Z rowerem jest trochę tak jak z butem — on musi na Ciebie pasować, musi mieć odpowiedni rozmiar. Mam wrażenie, jeszcze wczoraj rozmawiałam z Łukaszem, gościem, od którego kupowałam rower, i on też powiedział mi coś takiego „to niesamowite, że akurat znalazłaś ogłoszenie, kiedy ja sprzedawałem rower”. Wszyscy mierzą różne kąty itd., bo można być bardzo specyficznym w przygotowaniach i można się „nadprzygotować”, ja z kolei poszłam w odwrotną stronę. Ten rower, który kupiłam od niego z drugiej ręki, wyglądał jakby był praktycznie nowy, bo on go prawie w ogóle nie używał i dostałam go za pół ceny. Pamiętam, że jak zadzwoniłam do niego pierwszy raz, jeszcze z Londynu, to mój kumpel się po prostu ze mnie nabijał, bo ja w akcie desperacji mówiłam: „No, zostaw go! Ja go naprawdę potrzebuję! Obiecujesz, że tam będzie?”.
Po prostu to był idealny rower, dokładnie taki, jakiego potrzebowałam i jakiego nigdzie nie mogłam znaleźć. Jak pierwszy raz na niego wsiadłam, to dosłownie chór aniołów zaczął śpiewać „to ten!”. Nie było wątpliwości, to była taka miłość od pierwszego wejrzenia. Słyszałam o różnych wyprawach, o różnych problemach podczas wyprawy, on spisał się na medal. Praktycznie nie miałam żadnych problemów podczas 13 miesięcy w drodze, więc było warto.
Kilka takich podstawowych faktów o tej wyprawie. 13 miesięcy, około 15 tysięcy km, 12 krajów. Gdzie był start, a gdzie była meta?
Start był w malowniczej miejscowości Skórcz, na skraju Borów Tucholskich, z których pochodzę. Tam też była meta.
Nie wiem, czy są jeszcze jakieś istotne statystyki. Może ile kilogramów bagażu?
Kilogramów bagażu było pewnie około 30, więc razem z rowerem to był pakunek ok. 50 kilogramów. W zależności od tego, w jakiej porze roku jechałam i gdzie byłam. Na przykład będą na Sycylii, te litry wody, które konsumowałam, śpiąc pod namiotem i nie mając zawsze dostępu do wody, często miałam na sobie kilka litrów. Te kilka litrów się do siebie dodawało i faktycznie ten ładunek zmieniał się trochę.
A ile dni minęło od tej wiadomości, że pracodawca kończy z Tobą współpracę, do dnia wyruszenia?
Myślę, że to było troszkę ponad dwa tygodnie.
Wow!
Po prostu musiałam trochę poczekać na to, żeby te rzeczy były dostarczone. Jak powiedziałam wcześniej, sakwy, jakieś rzeczy typowo na rower, nie miałam nic z tego, więc na wszystko musiałam czekać i te dwa tygodnie to było na takie przygotowanie się.
Pierwszego dnia ile zrobiłaś kilometrów?
Popełniałam wszystkie błędy…
Pamiętam, że jak czytałam ten przewodnik, to tam były napisane rzeczy, których nie powinno się robić. W pierwsze trzy dni swojej wyprawy złamałam je wszystkie! Z premedytacją!
Zauważmy, tak jak mówiłam wcześniej, najwięcej kilometrów ile kiedykolwiek zrobiłam, to było 50 km w 6 klasie podstawówki. Tego pierwszego dnia przejechałam około 110 – 115 km mniej więcej. Ten pierwszy dzień był jeszcze napędzany ekscytacją dnia pierwszego, nowością tego co robię. Pamiętam, że pierwsze trzy dni popełniłam wszystkie amatorskie błędy, jakie mogłam, łącznie ze spaleniem swojej skóry, z kompletnym nieplanowaniem żadnego noclegu, wjazdem na autostradę, wszystko było!
Tego trzeciego dnia jechałam jak zwariowana, bo chciałam spotkać się z jednym z moich przyjaciół, który mieszka w Szczecinie. Na najwyższym punkcie Szczecina, jak się później okazało. Pamiętam, że jak dojechałam do jego domu, tam była jeszcze droga złożona z kocich łbów, to była tragedia! Jak tam dojechałam, on tylko mnie spytał, czy chcę się czegoś napić. Wzięłam prysznic — na siedząco. Byłam tak zmęczona, że nie byłam w stanie stać. Po kilku godzinach wróciła ekscytacja całą wyprawą. Kiedy zrobiłam sobie 2-3 dni wolnego, a byłam już tylko 20 km od granicy niemieckiej, to jednak ta ekscytacja wróciła i przypomniałam sobie, co ja tutaj właściwie robię.
Mówisz dużo o emocjach i chciałam Cię właśnie zapytać, jaki miks emocji Ci towarzyszył w tej całej wyprawie?
Wiadomo, że to jest taki trochę rollercoaster. Z początku, jak wyjeżdżałam i zostawiałam mamę na progu drzwi, a to jest obrazek, który kojarzył mi się z wyjazdem to Stanów na sześć lat, to na pewno było ciężkie. Zostawienie rodzica i powiedzenie mu, że będę później, kiedy tak naprawdę nie wiesz kiedy będziesz, nie wiesz, czy coś się nie wydarzy. To jest taki element ciężki do strawienia, bo faktycznie możecie się widzieć po raz ostatni. Tak jak powiedziałam, miałam takie przygotowanie, sześcioletni pobyt w Stanach, że to pół roku, które mamie obiecywałam, zdawało się bardzo niewinnym czasem.
Z początku było bardzo dużo ekscytacji. Wyjechałam, zupełnie nie wiedząc chyba, co chciałam dokonać. Ten powód, dlaczego wyjechałam, dopiero ujawnia się, wychodzi z mgły, nawet teraz, ale na samym początku po prostu było takie bardzo silne przeświadczenie, bardzo silny głos intuicji „musisz jechać!” i niekoniecznie musiałam rozumieć dlaczego. Gdzieś tam, w tyle głowy, miałam taką świadomość, że to nie jest tylko taka fizyczna podróż, ale też podróż w głąb siebie.
Jestem osobą bardzo uduchowioną i dlatego też wiedziałam, że jeśli pojadę, to nauczę się czegoś na swój temat. Nauczę się czegoś na temat otaczającego mnie świata.
Z początku to było tylko gadanie, bo ma się tyle na głowie, stara się znaleźć jakąś rutynę na początku. Kiedy mijają tak dwa, trzy miesiące… Jeden z gospodarzy, którzy gościli mnie u siebie w domu, on też przeprowadził podobną wyprawę, powiedział mi: „po trzech miesiącach poczujesz, jakby Twoje korzenie zostały obcięte”. Ta data siedziała mi w głowie.
Pamiętam, był taki moment na południu Francji, kiedy poczułam taki typ wolności, jakiego nie poczułam nigdy wcześniej. Coś się zmieniło, wiedziałam, że coś się dzieje w środku, w ciele, w głowie i nawet nie potrafiłam tego nazwać. Wtedy też zaczęło się zmieniać moje podejście do kreatywności. Dotychczas zbudowałam taki bardzo szczelny mur, w którym się zamknęłam — byłam fotografką, ewentualnie robiłam jakieś filmy. To był mój zawód i jakby mogłam się identyfikować tylko i wyłącznie z tym. W momencie, kiedy zaczęłam przekraczać swoje granice, w takim czysto fizycznym aspekcie, i myślę, że ta fizyczność jest szalenie istotna, brałam pod uwagę podróżowanie samochodem, motorem, ale coś było w używaniu swojej własnej siły, co sprawiło, że zdecydowałam się na ten rower. Żebym ja sobie pokazała, ile jestem w stanie zrobić fizycznie. Jak ta granica fizyczności może się przesuwać.
Dlatego, w momecie kiedy fizycznie pokazywałam sobie, że coś, co wydawało mi się wcześniej niemożliwe, jestem w stanie wykonać, to tak samo miało to odzwierciedlenie w mojej głowie i w moim nastawieniu do tego jak identyfikowałam się jako kobieta, jako artystka, jako córka. Te kurtyny powoli schodziły, a ja zaczęłam widzieć dalej, dalej i dalej… i odkrywać takie elementy mojego potencjału, których wcześniej nie zauważałam, albo bałam się eksperymentować z pewnymi rzeczami.
Jedną z takich rzeczy było dla mnie zaczęcie, takie flirtowanie, z pomysłem napisania książki. Na początku jak to wyszło, to broniłam się rękoma i nogami, a potem zaczęłam to dopuszczać do siebie. Teraz, kilka miesięcy później, jest to coś, w czym się czuję bardzo komfortowo i mam nadzieję, że ma to ręce i nogi.
Jestem osobą bardzo uduchowioną i dlatego też wiedziałam, że jeśli pojadę, to nauczę się czegoś na swój temat. Nauczę się czegoś na temat otaczającego mnie świata.
I piszesz tę książkę?
Piszę, zaczęłam pisać.
To jest bardzo ciekawe, jak rozwija się pomysł, czy jakieś marzenie, czy jakiś cel. Sam początek książki — myślałam, że to będzie książka dla dzieci. Zaczęłam pisać — okazało się, że to jest książka dla dużo starszej grupy. Zaczęłam pisać po angielsku, to była powieść. Potem, jak przyjechałam już do domu z napisanymi 4 rozdziałami, mój najlepszy przyjaciel powiedział mi: „ty, a może byś napisała jakiś przewodnik?”. Usiadłam, otworzyłam kartę na Google Docs i zaczęłam pisać. W 2-3 dni wyleciały ze mnie dwa rozdziały.
Przewodnik pod kątem wypraw rowerowych?
No właśnie nie!
Bo to się zaczęło jako przewodnik, a poszło w zupełnie inną stronę! Myślałam i czułam się komfortowo, pisząc o czymś, co zrobiłam, ale w momencie, kiedy zaczęłam wystukiwać literki na komputerze, to okazało się, że to jest książka o mojej wyprawie. Tak jak rozmawiamy tutaj, o tych wszystkich rzeczach, które wydarzyły się przed wyprawą, które sprawiły, że znalazłam się w takim momencie swojego życia, że to była odpowiednia rzecz, którą powinnam zrobić. Wyprawa jest szkieletem, a wszystko to, co się zdarzyło przed i co sprawiło, że jestem taką osobą, jaką jestem, jest wplatane jako osobne wątki, które dopełniają cały obrać. Tak to widzę.
Przewodnik po Twojej drodze, po Twoim życiu?
Tak, ale wydaje mi się, że to jest taki element, który sprawia, że słucha się fajnie podcastów, słucha się fajnie innych ludzi.
Nasze społeczeństwo jest zbudowane na historiach, na konceptach. Jeśli nawet spojrzeć na to trochę głębiej, to Prawa Człowieka, granice krajów, to wszystko są koncepty stworzone przez ludzi. Nasze społeczeństwo bez tego, śmiem twierdzić, nie byłoby w stanie funkcjonować.
W tych historiach, które opowiadam ja, czy opowiadają inni ludzie, my widzimy w jakiś sposób swoje odzwierciedlenie. Dlatego też chciałabym napisać moją książkę, bo myślę, że z takim prześmiewczym podejściem do pewnych rzeczy i do siebie samej, to jest taki fajny sposób na to, żeby zobaczyć, że okoliczności losu, które nam się zdarzyły, czy dom, w którym byliśmy wychowani, czy kraj, one niekoniecznie muszą wyznaczać naszą ścieżkę. Przynajmniej ja w to wierzę.
Oczywiście są sytuacje ekstremalne, gdzie ludzie naprawdę dalej są w dramatycznych sytuacjach i nie mają sposobności, by z nich wyjść, chciałabym ich zauważyć, bo wiem, że oni tam są. Ale dla osób uprzywilejowanych, takich jak Ty, jak ja, no to, to jest zwykłe lenistwo. To jest tak zwany tough love, który muszę dać ludziom, którzy boją się podejmować pewnych decyzji, a tak naprawdę mają wszystkie możliwości, żeby poeksperymentować i zobaczyć, w jakiej sytuacji czują się teraz dobrze.
Tak jak teraz opowiadasz, to przypomniał mi się post na LinkedIn, który przeczytałam dziś rano. To był post dziewczyny, która prowadziła pewne warsztaty. Warsztaty, w których uczestniczyło 11 kobiet. Pisze w nim, że na początek tych warsztatów poprosiła każdą z tych kobiet, żeby się pokrótce przedstawiły. Więc mówiły: „cześć! Nazywam się Anna. Mam 38 lat. Mam dwójkę dzieci. Moje dzieci lubią rysować, grać w Minecrafta….”, kolejna kobieta: „cześć! Nazywam się Kasia. Mam 35 lat. Mam córkę Zosię i syna Kacpra…”, i kolejna, kolejna, i kolejna… Właśnie jedenasta kobieta się przedstawiła: „cześć! Mam na imię (podstaw tutaj dowolne imię). Nie mam dzieci.” Z takim żalem, z takim wyrzutem sumienia.
Ten post był w takich duchu, że idziemy mocno takim stereotypem, standardem dopasowując się do tego, jak działa świat, jak działał dotychczas, a mało poświęcając uwagi temu, jak my sami chcemy kształtować to swoje życie i Ty właśnie o tym opowiadasz. Tak mi brzmi, że ta książka będzie właśnie o tym.
Tak, ale… muszę tutaj się odwołać do tego postu.
Jak słyszę te badania, pewne pytania, jeżeli zada się dzieciom w wieku 5-6 lat wśród chłopców i dziewczynek to różnica jest dramatyczna. Chłopcy chcą być dziennikarzami, prezydentami i lekarzami, a dziewczynki chcą być mamami. Nie ma nic złego w byciu mamą, wszystkie mamy są fantastyczne i dziękujemy im za to, że są.
Chodzi tutaj o to, że te standardy dla facetów i kobiet są zupełnie inne. Właśnie jako kobieta, przed swoją wyprawą, bardzo często słyszałam „ale jak to? Pojedziesz sama? Nie boisz się?”. Stanie mi się krzywda i multum innych rzeczy, które staną się tylko i wyłącznie dlatego, że jestem kobietą. Nie ukrywam, że doprowadza mnie to do białej gorączki.
Chodzi o to, że nawet wychowując swoje córki, wpajamy im strach. One łapią to od nas. Jeżeli kobieta sama identyfikuje się tylko i wyłącznie przez to, że ma dzieci, to chyba coś jest nie tak. Te dzieci są mega istotną częścią jej życia, ale przecież jest tyle więcej rzeczy na temat tej kobiety!
Ostatnio właśnie chwyciłam zupełnie przypadkiem książkę o wychowywaniu dziewcząt. Nie ukrywam, że tak trochę z ciekawości. Żyjemy w Polsce, ciekawe co oni mają w bibliotekach na temat wychowywania dziewcząt. Książka jest fantastyczna, jestem naprawdę bardzo mile zaskoczona.
Jeden z cytatów, który bardzo mi się spodobał, mówi o tym, że kobieta, która nie jest świadoma swojej siły, jest bezradna. To mnie strasznie uderzyło. To nie jest tak, że ona jest lepsza ode mnie czy ja jestem lepsza od niej, porównywanie się i wieczny wyścig szczurów. Powinnyśmy być bardziej jak siostry, wspierać się w tym wszystkim.
Ten potencjał, ta siła, którą ja czuję często, która wypełnia całą mnie, to jest coś, co znajduje się z nas wszystkich. Z tym że jeżeli mamy kobietę, która jest zawalona rachunkami, dziećmi, obiadem, pracą i ona nie ma absolutnie nawet godziny czasu, żeby mogła wygospodarować dla samej siebie, to nie dziwmy się, że ona nie ma takiej samoświadomości. Ona ma za dużo obowiązków na swojej głowie.
Dlatego warto zacząć myśleć o sobie wcześniej, zanim wejdziemy w takie utarte schematy.
Ola, powiedziałaś wcześniej, że dopiero w trakcie drogi zaczęłaś rozumieć, po co jedziesz. Czy dzisiaj już wiesz, po co jechałaś?
Stronię od takich określonych odpowiedzi, bo myślę, że one nas ograniczają w pewien sposób. Już same słowa są ograniczające.
Piękno mojej wyprawy polega na tym, że pomimo tego, że już nie poruszam się z miejsca A do B i nie myślę o tym, co będę robiła, co będę jadła jutro i gdzie będę spała, to już jest zapewnione — a to naprawdę jest coś niesamowitego. Codzienny prysznic i łóżko!
Moja wyprawa dalej się toczy. Pisząc codziennie o tym co się wydarzyło zaczynam rozumieć pewne rzeczy. Mówimy tutaj o ponad rocznej wyprawie. Doświadczenia w ciągu tego jednego roku, mogą być porównywane pewnie do doświadczeń z ostatnich 10 lat mojego życia. To jest coś, co było bardzo mocne, bardzo intensywnie się zadziało. Myślę, że będę potrzebowała co najmniej następnego roku, żeby wszystko przetrawić.
Z początku, tak jak mówiłam, to była podróż w głąb siebie, ale co to tak naprawdę znaczyło, nie miałam pojęcia. Dopiero potem zaczęło się zmieniać, zmieniłam się ja i wtedy zauważyłam te zmiany. Naprawdę wierzę w to, że ta wyprawa była dla mnie.
Teraz, z perspektywy czasu, zwłaszcza jak rozmawiamy o kobietach, to nie ukrywam, że jest to dla mnie bardzo istotny aspekt, żeby pokazać kobietom archetyp babeczki, która jest pewna siebie, jest silna, ma typowo „męskie” cechy charakteru, ale — tutaj ciekawy wątek — ona ma w sobie takie sprzeczne cechy charakteru. Jest ta stanowczość, jest ta ambicja, ale do tego jest mega empatia, jest zrozumienie, uporządkowanie się do pewnych zasad, kiedy jest to wymagane. Takie schowanie ego do kieszeni. To jest taka super babeczka, która pokazuje, że nie musi nikomu nic udowadniać, nie musi tupnąć nogą, żeby pokazywać swoją siłę. Ona może czasami zamilknąć i w tym milczeniu będzie dużo więcej siły.
Dorastając w moim domu, bardzo utożsamiałam się z figurą mojego taty, który była bardzo silnym mężczyzną, który zdecydowanie w domu nosił spodnie. A mama była trochę tak na boku? Mamy praktycznie nie zauważałam. Dopiero jak weszłam w okres, kiedy faktycznie mogłam nazwać siebie kobietą i czułam się dojrzała emocjonalnie, zaczęłam dostrzegać te podobieństwa pomiędzy moją mamą a mną. To, że cała empatia, którą w sobie mam, ta delikatność, która potrafi być tak piękna, która potrafi mieć w sobie tyle mocy, to jest wszystko od mojej mamy. To jest takie piękne małżeństwo tych cech, które są tak skrajne, wydają się do siebie nie pasować, a tworzą idealny element. Jak dzień i noc. Yin i yang. Te przeciwieństwa muszą w naturze istnieć i mamy w sobie pierwiastki kobiece i męskie. Siła polega na tym, żeby wykorzystywać ten, który jest w danej sytuacji potrzebny.
Te przeciwieństwa muszą w naturze istnieć i mamy w sobie pierwiastki kobiece i męskie. Siła polega na tym, żeby wykorzystywać ten, który jest w danej sytuacji potrzebny.
Moim odkryciem z zeszłego roku jest słowo „i”. Przeczytałam taką książkę biznesową o przywództwie. Jej pełny tytuł to jest „I. Refleksja o przywództwie jutra” i pod wpływem tej książki zrozumiałam, że bardzo wiele rzeczy, które dotychczas widziałam na dwóch końcach spektrum, tej samej skali i przez to, że je tak widziałam, to myślałam, że to nierealne, nie można tego połączyć. Nie można być równocześnie silnym i delikatnym. Ta książka nauczyła mnie tego, że można. To nie jest tak „silny, ale delikatny”, tylko właśnie „silny i delikatny”. Teraz bardzo często, już tak świadomie, zamiast wykorzystywać słowo „ale”, mówię „i jednocześnie”. To jest taka mała rzecz, która robi dużą różnicę.
Absolutnie. Myślę, że to jest taka akceptacja rzeczywistości, która Cię otacza.
Podczas wyprawy weszłam w trzecią dekadę mojego życia. Po pierwsze, nikt mi wcześniej nie powiedział, że trzydziestka jest taka fajna! Dla wszystkich, którzy są jeszcze przed, to naprawdę, serdecznie polecam!
Moja dwudziestka opierała się na tym, że z każdego pudełka brałam takie elementy mojej tożsamości, jakieś ideologie, myśli, które mi się podobały i zlepiałam to wszystko w taką jedną całość, z której tworzyłam swoje „ja”. To było fajne, bo byłam gówniarą i nie wiedziałam nic na temat życia, potrzebowałam słuchać innych osób. Ale w pewnym momencie pojawia się taka chwila, gdzie musimy zacząć słuchać samych siebie. Myślę, że ta trzydziestka to było takie wejście do tego świata, w którym nie twierdzę, że pozjadałam wszystkie rozumy.
Chodzi o to, że podczas tego całego szumu, który nas otacza, a jest tego dużo — jesteśmy bombardowani tym z każdej strony — żeby to wszystko wyciszyć.
To chyba udało mi się dzięki tej wyprawie, przynajmniej były takie momenty. Gdzieś zaczęło coś stukać, gdzieś zaczęło coś przemawiać do mnie i to był ten głos intuicji, którego potrzebowałam, bo on musiał zostać zauważony. To była taka jedna z największych zmian podczas tej wyprawy. To, że zrzuciłam te wszystkie etykietki, które kiedyś z dumą na piersi nosiłam.
Tak jak powiedziałaś Ty… zacznę używać tego „i”, ono ma naprawdę w sobie dużo mocy. Słuchałam takiego podcastu, gdzie to słowo było używane jako taki zachęcacz w rozmowie, bo często rozmawiając, skupiamy się często na tym, co my chcemy powiedzieć w tej rozmowie i nie słuchamy tej drugiej osoby. Dobre pytanie to jest połowa sukcesu w rozmowie, a czasami to takie popchnięcie delikatne, to „i”, pozwala tej drugiej osobie przemówić i dotrzeć do esencji danego problemu i sprawia też, że druga osoba czuje się, tak jak Ty byś jej słuchał. Na przykład dla mnie — bo ja jestem gadatliwą osobą — to robiło dużą różnicę, że spotykając się z osobami z całego świata, bo osoby, które mnie gościły, to nie były tylko osoby z Europy, ale były z Afryki, z Bliskiego Wschodu, z Ameryki Południowej, to taka próba zamknięcia się i posłuchania drugiej osoby.
Jesteśmy w stanie dowiedzieć się dużo na swój temat, tylko słuchając tej opowieści drugiej osoby. Tak mi się wydaje.
Moja dwudziestka opierała się na tym, że z każdego pudełka brałam takie elementy mojej tożsamości, jakieś ideologie, myśli, które mi się podobały i zlepiałam to wszystko w taką jedną całość, z której tworzyłam swoje „ja”. To było fajne, bo byłam gówniarą i nie wiedziałam nic na temat życia, potrzebowałam słuchać innych osób. Ale w pewnym momencie pojawia się taka chwila, gdzie musimy zacząć słuchać samych siebie. Myślę, że ta trzydziestka to było takie wejście do tego świata, w którym nie twierdzę, że pozjadałam wszystkie rozumy.
To była taka jedna z największych zmian podczas tej wyprawy. To, że zrzuciłam te wszystkie etykietki, które kiedyś z dumą na piersi nosiłam.
Jesteśmy w stanie dowiedzieć się dużo na swój temat, tylko słuchając tej opowieści drugiej osoby.
Ola, to jest piękna puenta naszej rozmowy. Jest masa pytań, których nie zadałam, które przyszły mi w trakcie i które chciałabym zadać. Mam nadzieję, że będzie okazja. Jesteś też obecna w mediach społecznościowych…
Coraz mniej.
No właśnie, jak to wszystko pogodzić? Może mniej, ale bardziej? Myślę, że tak można. Mniej często, ale z większą siłą.
Z większą świadomością.
Dokładnie. Mam takie poczucie, że jeszcze los nas ze sobą zetknie. Bardzo Ci dziękuję za tą rozmowę! Była kompletnie inna, niż zakładałam, niż się spodziewałam…
Ale to dobrze! Nie powtarzamy wszystkich rzeczy, które mówiłam wcześniej. Nie powtarzamy rzeczy, które ja myślałam, że mnie zapytasz.
Mam nadzieję, że dla Ciebie też była inna, niż się spodziewałaś.
Zupełnie inna. Dziękuję bardzo za rozmowę!
Dziękuję i do zobaczenia!