NM 22a: 32 lata i lista osiągnięć godna 70-latka. Rozmowa z Michałem Leksińskim

  • 00:57:18
  • 11 sierpnia, 2020
  • 92 MB

Skończył 5 kierunków studiów podyplomowych, odwiedził 45 krajów, napisał książkę, kolekcjonuje skoki na bungee… Imponująca lista osiągnięć i zainteresowań mojego dzisiejszego gościa, prawda? A to dopiero początek!

Michał Leksiński – bo o nim mowa – jest niesamowicie aktywnym życiowo i pozytywnym człowiekiem. Dla niektórych może wręcz uchodzić za wzór. I nie boję się tego powiedzieć.

Dlaczego? Posłuchaj, a z pewnością zrozumiesz 🙂

W odcinku 32 lata i lista osiągnięć godna 70 latka z Michałem Leksińskim, rozmawiamy o tym:

  • jak wyglądały początki jego kariery;
  • gdzie odbył swoją pierwszą podróż;
  • na czym – jego zdaniem – polegają podróże;
  • jak zaczęła się jego przygoda z górami;
  • dlaczego nie zawsze można wejść na Mont Blanc;
  • jak poznał turecką gwiazdę Instagrama;
  • co go skłoniło do napisania książki;
  • jak zbierał fundusze na swoje wyprawy;
  • jak sobie radzić z odmową sponsorów;
  • czego nauczył się w górach i co sprowokowało go do zdobycia Korony Ziemi;
  • czym – poza wysokością – różni się zdobywanie szczytów z Korony;
  • co zrobić, by nie czuć się zakładnikiem marzenia;
  • jak radzi sobie z kryzysami?

Michał to niesamowicie skromna i pozytywna osoba. Równocześnie jest dowodem tego, że można własnymi siłami zrobić naprawdę wiele, nie polegając na bogatych rodzicach i tajemniczych wujkach z Ameryki.

Ciężka praca, skupienie na celu i wytrwałe dążenie do niego, stały się dla Michała źródłem sukcesów, którymi inspiruje innych. Przy tym nie osiada na laurach i nieprzerwanie pokonuje kolejne wyzwania, które stoją na drodze do jego marzeń.

Z Michałem rozmawiało mi się tak dobrze, że postanowiliśmy podzielić ten odcinek na dwie części. W drugiej usłyszysz trochę więcej na temat jego zawodowych aspiracji oraz tego, jak pomaga innym w spełnianiu marzeń.

Do usłyszenia w kolejnym odcinku!

Osoby i miejsca wspomniane w rozmowie:

Więcej o Michał Leksiński znajdziesz tutaj:

lista osiągnięć, góry, Michał Leksiński
Aconcagua – Plaza Francia (4.000m)

Podcast Napędzaani Marzeniami dostępny jest też:

A jeśli spodobał Ci się ten odcinek, będę wdzięczna za komentarz i podzielenie się tym odcinkiem z innymi osobami, którym jego treść może być przydatna. Będzie mi też miło jeśli poświęcisz chwile i zostawisz krótką ocenę podcastu w iTunes – dzięki temu inne osoby łatwiej dotrą do tego podcastu.

Cześć, Michał

Dzień dobry.

Dzięki serdeczne, że przyszedłeś tutaj, do naszego studia.

Bardzo dziękuję.

Chciałam ci powiedzieć, że bardzo młodo wyglądasz. I mówię to w konkretnym kontekście – takim, że lista twoich osiągnięć, można powiedzieć twojego CV, jest imponująca. Będę się tutaj posiłkować.

I chaotyczna!

Widzę pewne konkretne spoiwa, ale chciałbym, żeby wszyscy się z nią zapoznali, więc tak. Przedstawię cię a ty mi powiesz, czy tutaj coś…

Będę korekty robił!

Właśnie! Zwiedziłeś ponad 45 krajów świata. Ukończyłeś studia politologiczne. A poza tym, ukończyłeś dodatkowo pięć kierunków studiów podyplomowych. Jesteś współtwórcą projektu platformy Patronite, która wspiera twórców i nie tylko twórców, do tego nawiążemy.

Tak jest, mam taki przywilej.

Jesteś współtwórcą platformy sharemap.org, która z kolei wspiera podróżników. Jesteś autorem książki „Projekt wyprawa”, która opowiada o tym, jak zgromadzić fundusze na wyprawy podróżnicze. Pracujesz w międzynarodowej korporacji jako dyrektor ds. public relations, jesteś twórcą charytatywnego projektu 7 Happy Summits, który – nawiążemy do niego! Kolekcjonujesz skoki bungee z jak najwyższych miejsc.

Tak, umownie sobie to wymyśliłem, ale to później też opowiem.

Okej. Jesteś pomysłodawcą kierunku studiów podyplomowych, Marketing Sportów Ekstremalnych. Odgrywałeś rolę rzecznika prasowego Narodowej Wyprawy na K2, a do tego jesteś tatą.

Tak, to najważniejsze w sumie.

I jeszcze przed naszą rozmową, oficjalnym startem dowiedziałam się, że masz za sobą epizod iluzjonisty.

Tak, ale to już dawne lata, ale tak. Zdarzyło się, to prawda.

Dla mnie to brzmi tak – przynajmniej 70, jak nie jakieś 80 lat, a wyglądasz na dużo, dużo mniej.

No teraz jak to przeczytałaś, to rzeczywiście jest tego sporo, ale wynikało to jedno z drugiego. To znaczy: nie jest tak, że to było chaotycznie dobierane, tylko studia były wynikiem świadomej decyzji, że chciałem zawsze – przez okres, kiedy studiowałem normalnie, dziennie, to chciałem też dodatkową jakąś wiedzę zdobywać, akurat w moim przypadku była fascynacja do tej pory, która została psychologią społeczną, psychologią relacji i dlatego poszedłem w te kierunki podyplomowe, ale też zrobiłem takie założenie, że jeśli będę kontynuował edukację podyplomową, ot jeden rok kompetencje, drugi rok zabawa. W sensie, że kierunków studiów. I stąd na przykład poważne studia typu strategiczny wywiad biznesowy, ale z drugiej strony była szkoła mistrzów pióra, czyli sztuka pisania beletrystyki, co też prowadzi do tego, że zamarzyło mi się, żeby tę książkę napisać. Z kolei te aspekty podróżnicze połączyły się z kompetencjami zawodowymi, tak się gdzieś znalazłem w tym oku cyklonu tej zimowej wyprawy narodowej na K2. No i tak. Mógłbym o tych linkach jeszcze opowiadać, ale wolę poczekać na pytania.

To jest właśnie moje pierwsze pytanie: czy jesteś w stanie takie kamienie milowe w swoim życiu opisać, wymienić w takiej formie skrótowej. Od razu mówię, nie dlatego, że mnie to nie interesuje, tylko dlatego, że mam dużo pytań do zadania.

To bardzo takie – miło pytać o kamienie milowe 32-latka. Ale bardzo dziękuję, bo przyznam się – tyle mam lat.

Nie wierzę!

Wydaje mi się, że w kontekście takim podróżniczym, to na pewno kamieniem milowym była Japonia, bo to był mój pierwszy samodzielny wyjazd tak bardzo daleko. Świadomy, zorganizowany absolutnie samodzielnie, bez żadnych tam – to nie był wyjazd taki po prostu wycieczkowy. I to było na studiach, kiedy ja realnie – ten mój budżet się totalnie nie spinał. To znaczy, ja miałem tam – studiowałem w Toruniu, pochodzę ze Szczecina, moi rodzice – dzięki nim to był w ogóle możliwe, bo oni mnie wspierali, żebym miał na mieszkanie, życie skromne, studenckie, ale to nigdy nie były takie pieniądze, żeby myśleć o wyjazdach zagranicznych, może w ten sposób.

A Japonia z drugiej strony jest piekielnie droga. Bilet na Shinkansena, czyli tę szybką kolej, to jest rzędu 1000 zł. Tyle potrafi kosztować taki odcinek Gdańsk – Kraków.

W związku z tym ja te pieniądze uzbierałem – to znaczy nagle zauważyłem, że jak pociągnę trochę średnią, to wskoczę na próg stypendium, znalazłem pracę i dużo dodatkowych źródeł dochodu, które pozwoliły mi po prostu cały czas żyć na tym samym poziomie, a wszystko, co zarobione odkładać na ten wyjazd. No i też taką metodę zastosowałem, która jest dość popularna – jak tylko miałem pieniądze, kupiłem od razu bilet. Już było pozamiatane, bo już wiadomo, że jadę. Muszę te pieniądze mieć, bo inaczej tam będę po prostu spał gdzieś pod mostem.

I to było takie pierwsze, najważniejsze wydarzenie w moim świadomym życiu podróżniczym, które ukierunkowało mnie na to, że można i że da się naprawdę i sfinansować to i zobaczyć ten świat.

Po drugie też pokazało mi, że uwielbiam ten aspekt przed wyjazdem – planowania. Dla mnie to jest równie ważne i rozumiem, szanuję, że ktoś jest absolutnie zarobiony, nie ma czasu i musi korzystać z dostępnych źródeł, że jakaś wycieczka i tak dalej. Absolutnie jest to jasne dla mnie. Natomiast mnie po prostu tyle frajdy to sprawia, że jestem w stanie poświęcić noc na to, własny sen, czas, żeby po prostu samodzielnie to wszystko planować. To był taki podróżniczy kamień milowy.

Po drugie też pokazało mi, że uwielbiam ten aspekt przed wyjazdem – planowania. Dla mnie to jest równie ważne i rozumiem, szanuję, że ktoś jest absolutnie zarobiony, nie ma czasu i musi korzystać z dostępnych źródeł, że jakaś wycieczka i tak dalej. Absolutnie jest to jasne dla mnie. Natomiast mnie po prostu tyle frajdy to sprawia, że jestem w stanie poświęcić noc na to, własny sen, czas, żeby po prostu samodzielnie to wszystko planować. To był taki podróżniczy kamień milowy.

Wejście na Mont Blanc – w Japonii wszedłem na Fudżi. To nie była górka, a świadoma przygoda. Wejście na Mont Blanc 4 lata temu było kamieniem milowym w górskiej przygodzie. 5 lat temu nic nie wiedziałem o górach. Zero wiedzy, po prostu, jakiejkolwiek. Dopiero od tego momentu to się zaczęło we mnie tlić, żarzyć i w ogóle, bo te góry – to jest moje sanktuarium.

Trzeci kamień milowy jest tym – teraz, z perspektywy, to dobrym, ale był wtedy negatywny, to jest złamanie kolana. Na tydzień przed wylotem do Nepalu, gdzie miałem już zorganizowaną samodzielnie wędrówkę pod Everest, wspinałem się na ścianie w Warszawie i spadłem z sekcji bulderowej, czyli sekcji, gdzie chodzi się bez liny i ćwiczy technikę. I pogruchotałem to kolano. Byłem przekonany, że to mięśnie, ale w szpitalu powiedzieli mi, że raczej stąd nie wyjdę prędko. Operacja. Jedna, drga, wielki gips na całą nogę, potem jak z tego gipsu noga wyszła ot jedna jak u Schwarzeneggera wyciosana, bo cały ciężar przez 2 miesiące na tej nodze, a druga jak taki kalafiorek, łodyga.

Maskara! A ja rozpędzoną maszyną byłem wcześniej, która chciała w te góry, zacząć trenować i to był trudny moment bardzo, ale też kamień milowy, bo pokazał mi, że z tych przeciwności losu – nie ważne co, to da się z tego wyjść, wystarczy mieć dobrą motywację i determinację. To były kluczowe w tym całym gąszczu kamienie, które ukierunkowały mnie na ścieżce, którą podążam dzisiaj, ale nie mam pojęcia, dokąd mnie zaprowadzi.

Skąd się pojawiła ta Japonia?

Stąd, że – z moim mądrych rodziców, można powiedzieć. Bo oni powiedzieli tak. To jest rzecz, jaką ktoś mi mówi – co byś powiedział, jakbyś miał sobie jakąś radę dać – do siebie młodszego? Albo znajomi młodsi mnie pytają jaką radę bym im dał. Zawsze powtarzam, że zrozumcie co to znaczy te wakacje na studiach. To się potem nie powtarza, a tu przez 5 lat macie konsekwentnie 3 miesiące wolnego w środku roku generalnie. To jest taka ilość czasu, którą można – gdybym zapałał miłością do gór wcześniej, odkrył to w sposób bardziej świadomy, to kto wie, czy to by się nie skończyło na Himalajach, 8 tysiącznikach i tak dalej, bo miałbym możliwość czasową.

Dzisiaj jest już tyle innych, różnych aspektów, które sprawiają, że godzę pewne rzeczy. Mówię o tych wakacjach, bo moi rodzice z kolei w miarę na to wpadli i powiedzieli tak: „To my możemy ci pomóc finansować jedną rzecz edukacyjną w te wakacje”, to były moje pierwsze wakacje studyjne, między 1 a 2 rokiem i „Wybierz sobie coś edukacyjnego, jakiś kurs, szkolenie – my ci to sfinansujemy, tylko żebyś coś zrobił”. No to ja stwierdziłem, że ja wezmę intensywny, miesięczny kurs języka japońskiego.

W Japonii?

Nie, w Toruniu. Tak by mi tego nie sfinansowali.

Żartuję!

8 godzin zegarowych dziennie, 5 dni w tygodniu, przez 4 tygodnie. I ten kurs zaowocował tym, że później przerzuciłem się z koleżanką na takie prywatne lekcje, za które już płaciłem sam i przez 2-3 lata uczyliśmy się samodzielnie japońskiego. Co jest moim wielkim – cały czas się trochę biję w pierś, bo życie jednak ukierunkowało człowieka na inne tory, a to oczywiście można odświeżyć – ale to jest trochę stracony potencjał. Jednak w pewnym momencie dość sprawnie się posługiwałem japońskim. W mowie, w piśmie tam zawsze troszkę gorzej, ale się posługiwałem.

A japoński, jak ktoś już zna ten język albo się go uczy, to rozumie ten fakt, że polski jest językiem fleksyjnym, my odmieniamy. Angielskim jest językiem pozycyjnym, czyli pozycja słowa w zdaniu, ten szyk zmienia znaczenie. A japoński jest językiem addytywnym – czyi dodaje się na końcu – ten add z angielskiego, czyli dodaje się na końcu przyrostek zazwyczaj i on zmienia znaczenie słów. Albo dodaje czas, zależność tak jak nasze przypadki trochę. To jest taki język, że w ogóle wszystko, co się zna trzeba pognieść, wyrzucić do kosza i na nowo się uczyć jak się myśli o języku, bo brak jednego z czasów, na przykład. Tam nie ma przyszłego czasu. Za pomocą tych przyrostków określenie w hierarchii społecznej gdzie jesteś, to znaczy inaczej mówisz do szefa, inaczej do swojego kolegi, inaczej do kogoś, kto jest niżej w hierarchii. Inaczej do siostry, inaczej do małżonka. I tak dalej, i tak dalej. Za pomocą innych dodatków do słów.

Ten język jest więc tak mocno zakorzeniony głęboko w kulturze i hierarchiczności społeczeństwa i tak fascynujący, że trzeba się siłą rzeczy kultury od razu uczyć. No bo to jakby trzeba wszystko razem zrozumieć!

No i ja przez te wiele lat stwierdziłem, że to jest pierwszy kierunek – nie znam świata, bo dzięki moim kochanym rodzicom miałem możliwość trochę pojeżdżenia za dziecka po Europie samochodem i zwiedzenia wielu, pięknych miejsc i stolic europejskich, ale Europa jest bardzo homogeniczna mimo wszystko. Jest piękna w swojej różnorodności, ale…

My, ludzie, jesteśmy podobni.

Zbiory zasad są dość podobne. A Japonia to jest taki kosmos, inna planeta po prostu jak się tam jedzie. Technologia, hierarchiczność społeczna. Style budowania, architektura.

Też numeracja ulic, tak?

Dokładnie. Numeracja ulic po ślimakach. Kosmos! Udało się, pojechałem i to mi otworzyło oczy na świat.

Brzmi po prostu niezwykle. Czyli do tej listy różnych osiągnięć, którymi cię przedstawiałam to jeszcze języki trzeba dodać i to tak niezwykły, jak japoński.

Japonia – ile czasu tam spędziłeś?

Miesiąc z plecakiem chodziłem, pojechałem na południe Japonii. Tam byłem – moim punktem maksymalnie południowym była Hiroszima, bo chciałem zobaczyć to miejsce wybuchu bomby atomowej, ale też tam jest ta czerwona brama Tori – jedna z najpopularniejszych pocztówek z Japonii, taka zanurzona, czerwona brama święta, w wodzie. Niestety nie byłem w stanie dotrzeć na tę wyspę do tej bramy, bo obudziło nas w nocy potężne trzęsienie ziemi, które też pierwszy raz w życiu przeżyłem, więc do końca nie wiedziałem, co się dzieje.

Te usługi transportowe na wybrzeżu nie były w tych dniach możliwe i wracałem na północ, sukcesywnie przez Kioto do Tokio i zatrzymując się w okolicach Fudżi i wchodząc tam. Notabene, porównując do innych moich wypraw górskich, było to dramatem – źle ubrany, wszystkie ciuchy – dzisiaj jak się chodzi po górach, to są termoaktywne, wełna z merynosów, nitki srebra, żeby odprowadzać pot i zapachy. Cuda na kiju. Goreteksy, hardshelle, softshelle i tak dalej, a ja tam wtedy w kurtce narciarskiej, we wszystkich ciuchach bawełnianych, czysta bawełna, która wszystko blokuje, wsiąka. Mój Boże! To było tak złe wejście. A Fudżi ma poniżej 4 tysięcy – chyba 3700 z hakiem. Jedzie się na wysokość ponad dwóch tysięcy i cały dzień się idzie do góry. Źle, źle.

Zdobyłem tę górę, ale była zanurzona w chmurach. Ten wierzchołek niestety często jest w chmurach zanurzony. Jak schodziłem to już byłem takim po prostu zombie, bo też nie rozumiałem tej choroby wysokościowej, wtedy to było dla mnie obce zjawisko. W ogóle nie wpadłem na to, że na takiej górze to może zadziałać, a jednak kilkanaście godzin przebywałem w tej strefie wyższej wysokości i schodziłem już jak zombie.

Pamiętam, że się w autobusie, który z tego punktu końcowego i startowego zarazem wozi ludzi do miasteczka, w którym się zadokowałem, to taki skulony siedziałem na tylnym siedzeniu i modliłem się tylko po prostu, żeby ci ludzie mnie nie wygonili, bo tak pachnę i tak wyglądam – najgorzej.

To też była jakaś oczywiście przygoda. I przez miesiąc się tam kręciłem po tej Japonii.

No i to rozumiem przerodziło się w taką pasję do podróżowania, stąd te – ile dzisiaj? Przedstawiłam, że ponad 45 krajów?

Z jednej strony na początku tak podchodziłem do tego, że chciałbym tam sobie to liczyć i tak dalej, z drugiej strony później stwierdziłem, że to chyba trochę jednak nie na tym to polega.

A na czym to polega?

Polega to na tym, co cię ciągnie do danego kraju i co chcesz – jakie emocje, wspomnienia z nim wiążesz, ale też jakich ludzi poznajesz. Bo historii jest mnóstwo oczywiście, no ale chociażby mogę przytoczyć jak w Kirgistanie wspinaliśmy się na 7-tysięcznik, ja zostałem przydzielony do jednego z członków ekipy do namiotu i z nim byłem w namiocie przez najbliższe trzy tygodnie i z nim się też głównie wspinałem, z Mehmedem i Mehmed wchodził 2 kilometry przez lodowiec do sąsiedniej bazy, żeby się do satelity podłączyć do Internetu.

Mówię mu kiedyś: Mehmed, ja po to trochę też wyjeżdżam, żeby się odłączyć od tej sieci, żeby nie mieć kontaktu. Po co ty tam łazisz?”. On mówi: „Bo moi followersi i tak dalej”. Mówię: „Nie no, Mehmed – to już przegięcie trochę”, „Nie rozumiesz – ja tam mam zobowiązania i tak dalej”. Pokazał mi Instagrama i się nagle okazało, że to jest jakaś turecka gwiazda Instagrama, kilkaset tysięcy czy w milionach liczona publiczność, więc jakaś po prostu turbo gwiazda. Mamy kontakt sporadyczny, ale ta więź, która się między takimi ludźmi jak się w górach jednak ten czas spędza razem to jest taka bardzo mocna. Poznajesz takich ludzi. Albo, kiedy nasz junior się urodził, miał 4 miesiące, to postanowiliśmy – ktoś nam dał z resztą dobrą radę, żeby w tym pierwszym roku dziecka, jeśli to możliwe, to podróżować jak się da, bo wtedy potrzeby dziecka są mocno ograniczone też miejscowo i ruchowo się dopiero rozwija, w związku z tym to podróżowanie jest wygodniejsze. Nie wyobrażam sobie dzisiaj lecieć z nim dłużej, kiedy on lata non stop. Poleciliśmy na Islandię. Jest tam jeden z największych wodospadów Islandii – dla nas niezwykłe wspomnienie, tam się zaręczyliśmy na przykład, pod tym wodospadem. Dlatego ja głęboko wierzę, że jak już jedziesz do tych krajów czy zwiedzasz ten świat, to po coś tam jedziesz. Dla czegoś ten punkt na mapie akurat wybrałaś i dla czegoś on jest istotny, coś chcesz zobaczyć.

Takie zliczanie tego – oczywiście to też jest fajnie, bo sprawdzasz, ile procent tego świata zwiedzasz. U mnie to oscyluje w okolicach poniżej 50 krajów, tak mi się wydaje. Głównie to mimo wszystko jest Europa i Azja, bo pozostałe kontynenty w mniejszej mierze eksplorowałem, ale też góry, czyli korona ziemi pozwala mi docierać do tych dalekich miejsc. One też wytyczają szlaki trochę.

I rezultatem – tak rozumiem, skoryguj mnie, jeśli tutaj błędnie – rezultatem tych wypraw dotychczasowych, jednym z rezultatów, jest książka: „Projekt wyprawa”.

Częściowo tak. Książka jest rezultatem takich doświadczeń, które są doświadczeniami zarówno z tych wypraw górskich, jak i z takich doświadczeń projektu 7 Happy Summits i tej zimowej wyprawy na K2, bo ja tam jednak byłem odpowiedzialny na dużym odcinku przed samą wyprawą za zarządzanie, spinanie tych umów sponsorskich. A post factum też w kontekście swojego projektu codziennie to robię. To znaczy – ciężko wytłumaczyć albo opowiedzieć o tych kulisach właśnie takiego projektu Korony Ziemi, pewnie tez do tego dojedziemy, z to jest jednak tytaniczna praca, która się kryje pod spodem, bo wstajesz rano i o tym myślisz. Gdzie tu jeszcze ofertę wysłać sponsorską? Kogo zainteresować?

Zawsze opowiadam ten przykład, że zawsze, kiedy idziemy do sklepu – teraz już nie, bo teraz wszystkich obskoczyłem, ale kiedy idziemy do sklepu to w zamrażarce w takim sklepie spożywczym nie widzę obiadu, tylko wszystkich potencjalnych sponsorów wyprawy na Antarktydę. Ale z racji tego, że już napisałem już chyba do wszystkich mrożonek w Polsce i wszystkich producentów lodów w Polsce, to już tak na to nie patrzę.

Nawet do tego stopnia to działało, że kiedyś jechałem przez Mazowsze i zobaczyłem reklamę jednej z firm, która robi dachy, dachówki. Naturalne dachy – najwyższe góry poszczególnych kontynentów dachami Afryki, dachami Ameryki Południowej, dachami świata itd. Dachem Antarktydy. I tam było hasło związane z bezpieczeństwem, odwagą, czymś – nawet sekundy nie czekałem, tylko od razu zjechałem na stację benzynową, zrootowałem sobie Internet z telefonu, mail odpaliłem, sprawdziłem, jakie mam oferty sponsorskie, znalazłem odpowiednie osoby od marketingu w tej firmie i wysłałem tę ofertę do tych osób. Nie pamiętam, z jakim skutkiem. Chyba bez odzewu w ogóle, bo to tez jest problem taki, że ilość odmów albo braku odzewu też jest bardzo duża i do tego trzeba przywyknąć. Tak ta gra wygląda. Tak to jest.

Tym żyję, niejako. To jest istotny element mojego życia, bo próbuję spiąć ten wielki projekt Korony Ziemi i stwierdziłem, że jak rozmawiałem z ludźmi, z młodymi sportowcami czy czasem na festiwalu górskim jakieś osoby też podchodziły po prelekcjach i rozmawialiśmy o tym – czy nawet jak rozmawiałem z takimi himalaistami, których znamy wszyscy, z pierwszych stron gazet, to nagle się okazało, że jest ogromny deficyt wiedzy w tym zakresie. To znaczy: że między tym światem biznesu, korporacji a tym światem sportu, wypraw, nie tylko górskich, ale w ogóle wypraw jest ogromna luka. Wykluczam specjalnie taki świat współpracy infulenserskiej, współpracy opartej wyłącznie o social media. To wykluczam. Bo na tym się aż tak nie znam, to jest inny świat i tak dalej. Ale w tym świecie, w którym jest utalentowany sportowiec, który potrzebuje wsparcia i nagle się okazuje, że on potrzebuje 1500 zł. Nie mówimy tutaj o dziesiątkach czy milionach, tysiącach złotych tylko o wiele mniejszych kwotach, bo on gdzieś na zgrupowanie musi do Niemiec jechać czy gdzieś, on tego nie ma i nie wiem jak to zrobić. On nawet nie wie, jak się zabrać za to w ogóle. Gdzie poszukać, czy ktoś i tak dalej. Rozmawiamy – mówię: „Twoje miasto, przecież ty promujesz, może idź do lokalnych władz. Może są jakieś firmy na lokalnym terenie. Może są firmy, które obchodzą jubileusz w tym roku i tak dalej, i tak dalej” i jemu się świeci światełko, że rzeczywiście i tak dalej. Ale istnieje ogromna luka w tym segmencie. Po prostu stwierdziłem, że dobra – to co wiem, to napisze w takiej książce i kto będzie chciał, to sobie skorzysta z tego i zobaczy, jak można ułożyć taką ofertę sponsorską, żeby spróbować te marzenia sobie zrealizować.

Tym żyję, niejako. To jest istotny element mojego życia, bo próbuję spiąć ten wielki projekt Korony Ziemi i stwierdziłem, że jak rozmawiałem z ludźmi, z młodymi sportowcami czy czasem na festiwalu górskim jakieś osoby też podchodziły po prelekcjach i rozmawialiśmy o tym – czy nawet jak rozmawiałem z takimi himalaistami, których znamy wszyscy, z pierwszych stron gazet, to nagle się okazało, że jest ogromny deficyt wiedzy w tym zakresie. To znaczy: że między tym światem biznesu, korporacji a tym światem sportu, wypraw, nie tylko górskich, ale w ogóle wypraw jest ogromna luka.

Czyli ta książka, przyznam się, że jeszcze nie przeczytałam – ale jest na liście! Ta książka opowiada o projektach, które są podróżnicze, sportowe, to nie jest tak – już wezmę tę Japonię jako przykład, że ja po prostu chcę pojechać do Japonii, spędzić tam miesiąc, zapoznać się z kulturą i mogę też…

Głęboko wierzę, że teoretycznie po przeczytaniu takiej książki mogłabyś wpaść na pomysł – jakby tam mam sprzęt, umiem robić wywiady, umiem nagrywać, mam jakąś myśl na temat jakiejś grupy etnicznej albo jakiegoś życia w jakimś regionie Japonii i tak dalej, chciałbym zrobić o tym na przykład materiał albo coś z tego stworzyć, jakiś fajny kontent, to wierzę, że teoretycznie można byłoby wokół tego stworzyć projekt. Tylko prawda jest taka, że wtedy byś pojechała robić to, a nie zwiedzać Japonię, jeździć sobie i to raczej – mówię wprost- to nie jest do takich projektów skierowane, no bo jednak pokutuje takie przekonanie, że – widać to też po portalach związanych ze zbiórkami właśnie czy wspieraniem, finansowaniem społecznościowym, że to musi być naprawdę coś wartościowego, za tym musi iść jakiś kontent albo jakieś wyzwanie, osiągnięcie, bo jeśli ludzie wyczują, że to jest wyłącznie dawanie pieniędzy komuś na wakacje, no to się na pewno nie powiedzie.

Ale jeśli mam marzenie, że jestem rękodzielnikiem i chcę pojechać, zrobić taki objazd, tour po Europie. Odwiedzić lokalnych rękodzielników, potem zrobić czy jakąś wystawę czy…?

Myślę, że to zdecydowanie tak. Taką wiedzę można z tej książki zdobyć, bo idea jest prosta. Trzeba podchodzić indywidualnie i szukać kontekstu. To znaczy: to musi być tak, że sportowiec, czy ktokolwiek, podróżnik i tak dalej, on już dawno przestał wyłącznie dostarczać wyniku. Dzisiaj dostarcza głównie mocy i te emocje się liczą, czy ten kontent, pokazanie tych emocji się liczy. W związku z tym marki, firmy szukają takiej treści, która rezonuje z tym ich DNA, jak to się ładnie mówi. Z tym, co one mają gdzieś zaklęte w swoich wartościach.

Oczywiście – ja osobiście uważam, mówię to samochwalczo, że mam taki poziom abstrakcyjnego już myślenia, że jestem w stanie uszyć wszystko o wszystkim po prostu. Zawsze powtarzam taką historię – akurat tam chyba nie było możliwości czy przestrzeni, ale miałem taką historię, gdzie wymyśliłem już taki projekt, w którym firma ma jubileusz i w ogóle je produkt nazywa się jak odniesienie do tej góry i to się w ogóle wszystko tak spina, że rewelacja. I myślałem nad tym kilka dni, zrobiłem bardzo dedykowaną, precyzyjną prezentację, zmodyfikowałem ofertę sponsorską, napracowałem się. To była moja praca – wieczorami to robiłem. Namierzyłem właściwą osobę, bardzo wysoko w strukturze – w pozycji członka zarządu odpowiedzialnego za komunikację w tej firmie, więc bardzo wysoko. Bezpośredni mail był też telefon więc jak później mogłem tam telefonicznie jeszcze ewentualnie dać znać, że wysłałem, dzień dobry tak się nazywam i tak dalej. Dostałem odpowiedź: „Świetny projekt, gratulujemy, nie mamy możliwości, dziękujemy”. I jakby tyle – a ja tam po prostu już w głowie mówię: „Tak, to zrobimy, to będzie to!” i klapa. Już nie mówiąc o tym, jak czasami przychodzą maile takie kopiuj-wklej, widzę, że to jakiś automat. Nawet nie automat – że jakaś osoba wklejoną wiadomość, taki skrót – „Szanowna Pani Michale, bardzo dziękuję za Pani inicjatywę” czy tam „Pani jest świetna, ale nie”.

W taki to sposób wygląda.

No i właśnie, trzeba się przyzwyczaić do takich sytuacji, że odmowy są i będą.

Umówmy się. Nawet w dniu, kiedy dziś nagrywamy, idę po południu na bardzo ważne dla mnie spotkanie z potencjalnym sponsorem. I wiadomo, jakie są role ustawione – przychodzę jako petent, który będzie prosił o to, żeby ktoś wszedł w mój projekt i poświęcił jakieś swoje pieniądze za coś, co ja mogę dostarczyć, dać. Odmowa jest tutaj mechanizmem całkowicie naturalnym w większości przypadków w znaczeniu takim, że w dzisiejszych czasach, kiedy te budżety są cięte, kiedy to wszystko komunikacyjnie jest o wiele trudniejsze, chociaż oczywiście jest trochę teoria, że kto w czasie kryzysu inwestuje w takie rzeczy to może jakąś tam pozycję ponad konkurencją zdobyć. Natomiast – zupełnie szczerze, jest to zrozumiałe, bo koszty są cięte. I kiedy przychodzi człowiek, który chciałby pozyskać fundusze, to naprawdę musi pokazać sobą, swoją autentycznością i swoją historią – i też dorobkiem, bo jestem przekonany, że gdybym poszedł na takie spotkanie jak idę dzisiaj na początku swojej drogi, no to by mi powiedzieli „Panie Michale! Może jeszcze trochę pan tam popracuje i coś zrobi, i wtedy pan do nas przyjdzie”. Dzisiaj mam już za sobą jakąś historię, coś już też pokazałem, coś zrobiłem i dzięki temu jestem trochę bardziej wiarygodny.

Ale też zawsze podchodzę bardzo indywidualnie do takich rozmów, do takich spotkań, staram się zrozumieć co po drugiej stronie jest, kto jest, jakie ma oczekiwania, czy możemy coś razem zrobić. No bo tak naprawdę to ktoś w pewnym momencie – to się już tam – odcinając aspekt finansowy już nawet, to się sprowadza do jednej, prostej rzeczy. Na koniec ktoś mi po prostu zaufa. I pytanie jest: czy ja to zaufanie wykorzystam dobrze, czy je zawiodę. To jest tylko i aż tyle.

Podlinkujemy książkę i ja też podzielę się swoimi opiniami, jak tylko ją przeczytam – a chciałabym wrócić do drugiego kamienia milowego, czyli gór. Bo Mont Blanc jako pierwsza góra, na którą – może nie pierwsza, na którą wszedłeś, ale pierwsza z korony.

Po górach chodzimy, w szczególności po tych polskich chodzi wiele osób. Ty mówiłeś o Fudżi. Czy pomiędzy Fudżi a Mont Blanc była jeszcze jakaś inna, większa góra?

Nie, tam właśnie jestem pozbawiony aspektu romantycznej historii, że moi rodzice to mnie tam zabierali i w ogóle, tak się ta miłość! Nie, u mnie to po prostu było tak, że ja tam wszedłem na górę na to Fudżi, później było długo nic, byłem w ogóle takim archetypem anty sportowca. To znaczy: totalnie nic. Zero aktywności fizycznej, bardzo niezdrowy tryb życia.

Nie wierzę!

Tak. Myślę, że moi nauczyciele WF-u to się w ogóle za głowę czasem łapią, jak gdzieś tam przeczytają co ja robię. Długo, długo nic i potem było tak, że rzeczywiście jakby wspólny, przyjacielski wyjazd do Francji, który miał być tym wejściem na Mont Blanc on się nie powiódł ten pierwszy raz. Dopiero za trzecim razem udało mi się zdobyć. Notabene jestem bardzo ciekawy, bo rozmawiamy dzisiaj, a ja za półtora tygodnia znowu idę wejść na Mont Blanc. Teraz już tak na luzie, spróbować zupełnie innej drogi i tak dalej.

Ten pierwszy, przyjacielski wyjazd się nie powiódł, bo pogoda nam nie pozwoliła. Tam jest taka śmieszna historia, że jak za dobra pogoda jest na Mont Blanc to też nie można wejść, bo jest fragment takiej ściany, która ma prawie 1000 m wysokości, to jest ścieżka skalna. To nie jest tak, że się wchodzi na rękach i się wspina, tylko stroma ścieżka skalna. Ale jest taka jakby wydrążona rynna w tej ścianie – i ona biegnie przez całą tę ścianę skalną i u góry jest lodowiec. Śnieg po prostu trzyma kamienie. I jeśli jest za dobra pogoda, czyli jest za mocne słońce, to ten lodowiec się za szybko wytapia i puszcza te kamienie i one po prostu się turlają tym kuluarem, który trzeba na dole, u podstawy przejść. I ten kuluar w związku z tym jest nazywany pieszczotliwie Kuluarem Śmierci, bo tam ginie najwięcej ludzi na Mont Blanc, bo po prostu te kamienie tam luz strącają. Nie można więc było wejść na tę górę. My wtedy zdobyliśmy taki czterotysięcznik Gran Paradiso, który jest po włoskiej stronie i oto była pierwszy czterotysięcznik w moim życiu, pierwsza poważna góra.

Kolejna dramatyczna wyprawa w znaczeniu takim, że jak gdzieś pamiętam jakby – to aż wstyd, ale też uważam, że trzeba absolutnie kultywować porażki i swoje niepowodzenia, bo pamiętam – góry się zdobywa w taki uproszczony sposób. Ten ostatni fragment, ostatnie wyjście z ostatniego obozu czy tam ze schroniska na szczyt, ten moment, kiedy już idziemy na szczyt zazwyczaj, w przypadku tych większych gór robi się to w środku nocy, żeby po pierwsze – śnieg jest zmrożony po drugie chcemy mniej więcej o wschodzie słońca czy chwilę pobyć u góry, na szczycie. Nie jest to związane z walorami widokowymi tylko z tym że później cały dzień mamy na powrót. Dzięki temu jest to o wiele bezpieczniejsza sytuacja. Też możemy w miarę szybko wrócić, przed południem najczęściej, co też pozwala uniknąć tego, że otwierają się szczeliny w lodowcu, bo ten śnieg się roztapia. Idzie się na lekko, ten cały sprzęt ma się tylko ograniczony do niezbędnego minimum, żeby tylko szybko wejść na szczyt i zejść.

Byłem tak zaaferowany i tak podniecony tym pierwszym czterotysięcznikiem, że całą kosmetyczkę wziąłem na ten szczyt, jakieś ręczniki – nic nie wypakowałem z plecaka. Absolutnie cały plecak wielki tachałem na szczyt swojego pierwszego czterotysięcznika. Nie mówiąc o tym, że szliśmy tam z przewodnikiem, ja tam wpadłem do pasa do szczeliny, ale się zaklinowałem, więc to nie było coś strasznego.

Ten wielki plecak pomógł!

Pewnie tak, nie pomyślałem o tym. Myślę, że to mogło być to! Dla mnie oczywiście – jako dla młodego adepta gór, to było jakieś dramatyczne wydarzenie, że nagle wpadam w śnieg, nie czuję dna, macham tamtymi nogami. Pamiętam jak przewodnik tylko na mnie krzyczał, żebym się wygramolił szybko, bo grupę całą spowalniam.

Dla niego to było absolutnie, że się nic nie dzieje, ja to bardzo przeżywałem. I to była taka pierwsza, wyższa góra, potem za drugim razem pojechaliśmy rok później. Ja między tymi razami właśnie to kolano złamałem, ale to się wyrehabiliotwałem. Pojechaliśmy znowu na Mont Blanc i znowu się nie udało, zła pogoda, zamieć śnieżna, za duże opady śniegu, lawiny. Duże zagrożenie. Miesiąc później, niespełna, w okolicach końca lipca – ostatnio mi Facebook przypomniał, że to jakieś 4 lata temu było, pojechałem sam. Ze znajomym przewodnikiem spotkałem się we Francji, w Chamonix. Pojechałem sam i zrobiliśmy – bo trzeba zdobyć niższą górę najpierw, w ramach aklimatyzacji, czyli tego przyzwyczajania organizmu do wysokości. Taką przepiękną górę, moje marzenie – Ząb Giganta. To jest taki bardzo trudny czterotysięcznik, taka po prostu iglica skalna, która wystaje ponad horyzont.

W ostatnim fragmencie właśnie wspina się – tak jakby po prostu ktoś włożył gdzieś Pałac Kultury na horyzoncie, bo to tak wygląda. To jest dwustumetrowa iglica skalna, czterotysięcznik. Zdobyliśmy to i dwa dni później zdobyliśmy Mont Blanc. I to zapoczątkował ciąg wydarzeń, bo zacząłem myśleć o tym projekcie Korony Ziemi. Nieśmiało i dużo ludzi często robi tak, że zdobywa wiele gór z tej korony i dopiero w pewnym momencie mówi: „Hej! Mam już pewną kolekcję, chyba robię tę koronę”. A ja zdobyłem Mont Blanc i powiedziałem: „Ta, to ja się ogłoszę już teraz!”. I się ogłosiłem. I powiedziałem „Robię Koronę Ziemi!”. Połączyłem siły z Fundacją Happy Kids, która zawiaduje rodzinnymi domami dziecka, jestem ich ambasadorem, staram się ich promować gdzie mogę, a jednocześnie staram się różnego rodzaju inicjatywy – gdzie mogę też finanse dla nich znajdować i skupiać też na nich uwagę. Zorganizowaliśmy obóz wspinaczkowy, znaleźliśmy sponsorów, byliśmy na różnych koncertach z dzieciakami. Dużo rzeczy się ciekawych, fajnych działo dokoła tego projektu i zawsze ta ich flaga mi towarzyszy na tych poszczególnych szczytach i ogłosiłem się po tym zdobyciu Mont Blanc, Blanca zdobyłem w lipcu, w 12 grudnia 2016 dokładnie – jest artykuł w Gazecie Wyborczej łódzkiej, że to ruszamy po Koronę Ziemi z dorobkiem Mont Blanc. No i rozpoczęła się wielka przygoda.

I powiedziałem „Robię Koronę Ziemi!”. Połączyłem siły z Fundacją Happy Kids, która zawiaduje rodzinnymi domami dziecka, jestem ich ambasadorem, staram się ich promować gdzie mogę, a jednocześnie staram się różnego rodzaju inicjatywy – gdzie mogę też finanse dla nich znajdować i skupiać też na nich uwagę. Zorganizowaliśmy obóz wspinaczkowy, znaleźliśmy sponsorów, byliśmy na różnych koncertach z dzieciakami.

Zaraz później wylatywałem do Tanzanii, żeby wejść na Kilimandżaro. Dokładnie 1 stycznia. I to się też udało, chociaż ta wyprawa była taka – pamiętam, że stwierdziłem, że no przecież to jest Afryka. To po co mi spodnie nieprzemakalne? Nie wziąłem tych spodni nieprzemakalnych, co zaowocowało tym, że połowę drogi na Kilimandżaro szedłem w spódniczce zrobionej z worka na śmieci. Przedziurawiłem worek na śmieci, przez głowę.

Co na to sponsorzy? Zdjęcia od pasa w górę?

Tak, tak. I to jest też ciekawe, że potem miałem taki epizod – doskonale go pamiętam i mówię go ku przestrodze, że stwierdziłem – Mont Blanc za mną, Kilimandżaro za mną. Jadę na Denali. Najtrudniejsza góra Korony Ziemi. Najzimniejszy szczyt świata, najtrudniejsza, po 30 kg na saniach albo 20, 20 na plecach. To trzeba ciągnąć przez cały czas zdobywania góry niemal. Piekielnie trudna góra.

I Bogu dzięki, wychodząc z założenia mantry, którą zawsze powtarzam, że lepiej być krasnalem pośród gigantów niż gigantem pośród krasnali, mam dużo mądrzejszych ludzi od siebie wokół i też dużo doradców, alpinistów, bardziej doświadczonych czy himalaistów, do których mogę zadzwonić i pogadać. Oni powiedzieli wprost: „Puknij się w łeb. Puknij się w łeb, bo zginiesz tam po prostu. Co ty wymyśliłeś? Nie masz doświadczenia, nie umiesz w te góry, byłeś na dwóch wyprawach – z całym szacunkiem, ale Blanc i Kilimandżaro to przy denali to jest nic. Weź zapomnij o tym, wymyśl coś innego”.

Stwierdziłem, że następnym elementem będzie wyruszenie samodzielnie, zaplanowanie sobie tego wszystkiego i wyruszenie samodzielnie z partnerem wspinaczkowym na Elbrus. Bo to jest nie tyle trudna, ile niebezpieczna góra. Jak się pogoda popsuje, to tam jest bardzo niebezpiecznie. Niestety, dzień po nas zginął tam amerykański alpinista. Zdobyliśmy Elbrus na Kaukazie w czerwcu 2017 roku. I ja potem wymyśliłem, za poradą kolegi, żeby pojechać na pierwszą taką, prawdziwą ekspedycję do Kirgistanu na siedmiotysięcznik. Bo tam wtedy poznajesz to życie wyprawowe, to trwa prawie miesiąc. Człowiek rozumie, na czym polega to zdobywanie dużych gór.

Organizm inaczej reaguje.

Tam niestety doszło do nieprzyjemnych sytuacji, bo podczas ataku szczytowego miałem problemy ze wzrokiem. Samodzielnie zawróciłem, podjąłem taką decyzję, to oślepłem i straciłem wzrok na sześciu tysiącach, ale to wróciło w miarę szybko i bezpiecznie zszedłem na dół. Te doświadczenia jakby, ta porażka tam, przekułem sobie wszystkie błędy tak, żeby na początku 2018 roku pojechać do Argentyny i zdobyć Aconcagua, która jest dla mnie najważniejszą taką górą, bo to jest najwyższa góra na świecie poza Azją. 50 km trzeba przejść na nogach, żeby w ogóle dotrzeć do bazy, która jest na wysokości 4 300 m, to jest Plaza de Mulas, drugi co do wielkości base camp świata. I dopiero się zaczyna wspinanie stamtąd, co też prawie miesiąc. W Andach, po Argentynie, na granicy argentyńsko-chilijskiej – przepięknie.

Sukces? I jednocześnie ogromny wysiłek – a ja jakby ciągiem wtedy stwierdziłem, że trzeba kuć żelazo, póki gorące, miałem też wsparcie jakichś sponsorów. I pojechałem na Denali. Czyli właśnie tę górę, którą wcześniej mi odradzono. Pojechałem – przekonałem się, że rzeczywiście jest to góra, która zostawia ślad w głowie, bo jest bardzo trudna. Tam się prawie w ogóle nie odpoczywa. Sanie się ciągnie, to trwa miesiąc. Mega wszystko trudne. Co więcej, byłem wertykalnie, czyli wysokość mierząc, ok. 50 – 70 m poniżej szczytu. I musiałem zawrócić. Przygryzam, żeby za każdym razem, jak o tym myślę, aczkolwiek tak miało być. Rozpętało się piekło śnieżne, -50 prawie temperatura, my schodziliśmy 12 godzin prawie ze szczytu. Poniżej nas był zespół i to po niego robiono akcję ratunkową, żeby oni zeszli. Jak ja usłyszałem, przez walkie-talkie, że jest organizowana rescue mission, bo ktoś jest ta na przełęczy Denali, a ja sobie pomyślałem – a ja jestem 500 m wyżej od tego kogoś i muszę zejść, to była naprawde taka wielka walka. Później napotkani ludzie, przewodnicy też z Everestu, których spotkaliśmy też powiedzieli, że słyszeli o nas, o tym zespole, że gratulują, że żyjemy, że zeszliśmy, kupa dobrej roboty. Jakby mi powiedzieli, że jeśli jest dobra pogoda, dobre warunki no to na Evereście nie doświadczycie nigdy czegoś takiego jak tutaj. W sensie, że to, co tutaj przeżyliście to już jest taka szkoła – naprawdę.

No i jakby to był rok 2018 i w 2019 pojechałem na Nową Gwineę, góry śnieżne Nowej Gwinei i tam jest najtrudniejsza logistycznie i papierologicznie, i formalnie góra do zdobycia, czyli Piramida Carstensza. Umiejscowiona pomiędzy dżunglą, w której są separatyści a największą kopalnią złota na świecie. W związku z tym teren mega nieprzyjemny, ale przepiękny. Bardzo często ekspedycje – na przykład niektórzy zdobywcy Korony Ziemi szli przez dżunglę, dzisiaj te trekingi są zakazane przez dżunglę, bo jest obawa, że separatyści porwą tych trekkersów, a z drugiej strony przez kopalnię nie można dotrzeć do podnóża góry, bo teren jest zakazany. A z drugiej strony ta możliwość dolecenia helikopterem jest bardzo ograniczona, bo muszą być idealne warunki pogodowe, żeby dolecieć helikopterem do podnóża góry. A Timika, z której się leci, taka mała miejscowość, jest Nazywana Deszczową Stolicą Indonezji. Tam pada 360 dni chyba!

Czekałem ponad 10 dni na zielone światło, na wylot. Już byłem pogodzony z tym, że się nie uda. I udało się – pogoda nam sprzyjała i od razu weszliśmy na szczyt. I Góra Kościuszki od razu, bo to są dwie góry, które się tam w Australii zdobywa. No i to wszystko sprawiło, że sobie pomyślałem, że jest bliżej, niż dalej. Już jest 6 na 9 szczytów, tak naprawdę na 7 z nich byłem, bo na Denali byłem, ale chcę wrócić w przyszłym roku i zostaje Antarktyda i Everest. Gra się robi poważna trochę i to marzenie o zdobyciu Korony jest coraz bliżej, na wyciągnięcie ręki generalnie, więc idę dalej. Mam nadzieję, że 2-3 lata i będę mógł się już tytułować.

Trzymam kciuki, kibicuję! I widzę taką pewną prawidłowość w tym, co opowiadasz. Bo porównam Japonię i Mont Blanc – może nie tyle Mont Blanc ile cały projekt Korony Ziemi.

Widzę, że wybieram sobie cel, który jest bardzo ambitnym celem. Jak tylko mogę, to zakontraktowuję jego realizuję, czyli ten bilet lotniczy w przypadku Japonii i to ogłoszenie po Mont Blanc, że idę po Koronę Ziemi. I potem już trzeba!

Chociaż wzbraniam się ku temu, bo też fantastycznych ludzi spotkałem na swojej drodze. Paweł, który jest też fantastyczną osobą w Fundacji, jest psychologiem, pedagogiem tam. Bardzo dużo rozmawialiśmy i on powiedział, że „Pamiętaj, że to jest tak, że wymyśliłeś wielki projekt. Robisz fajną rzecz i dużo dobrego, ale nie czuj się tego zakładnikiem. Żebyś nigdy nie czuł się, że musisz to zrobić albo że jak już powiedziałeś, to musisz to zrobić, bo to może prowadzić do jakichś niebezpiecznych decyzji i nie daj Bóg pochopnych”.

To się stało moim wielkim marzeniem, które jest marzeniem podróżniczym, bo na przykład Antarktyda, na którą chcę jeszcze w tym roku mam nadzieję wyjechać, to jest moje największe marzenie podróżnicze ever w ogóle. Żeby móc wejść na górę na Antarktydzie. Nawet Everest nie jest takim marzeniem – jest wyzwaniem. Ale w kategoriach podróżniczych o Antarktyda jest dla mnie – serce od razu mi szybciej bije, jak o tym mówię. Też mam takie przekonanie, że właśnie – pamiętam siebie z liceum, ze studiów. Znajomi mnie pamiętają. Wiedzą, że byłem tym archetypem anty sportowca, jak to mówiłem i jakby – nikt się nie spodziewał. I dzięki temu wyposażyłem się w taką historię i mam ten atrybut, że mogę pokazywać innym – a jestem często gościem szkół, nawet przedszkoli i rozmawiam z młodymi ludźmi i pokazuję, że naprawdę jak się wierzy w te marzenia i po prostu ciężką, konsekwentną pracę i determinację, to nie jest truizm. Ja też to słyszałem, jak byłem młody. Ktoś mówi „Ciężką pracą i determinacją!”. Mówię: „Dobra, dobra”. Jaką ciężką pracą? A później się okazało – no nie, no naprawdę.

Nie śpisz czasami po nocach, rozciągasz tę dobę jak się da. Wstajesz lewą nogą, mówisz: Boże, nie dzisiaj a dzisiaj jest dzień, że trzeba biec 15 km rano. Nie chce mi się. Ale jak już wstanę i pobiegnę, to już się rozruszam i jest okej. To jest aspekt logistyczny. Jest jeszcze ten cały aspekt właśnie, żeby trenować. To jest osobna bajka, żeby się przygotowywać do tych wszystkich wypraw.

Tego jest tyle, ale z drugiej strony dzięki temu jest koloru dużo w życiu.

Michał, nietypowe pytanie – o której masz to spotkanie ze sponsorem?

Po południu.

Przyszedł mi do głowy plan, żeby może podzielić naszą rozmowę na dwa odcinki i jeszcze troszeczkę cię tu zatrzymać, bo tych tematów jeszcze mam. Co ty na to?

Dobrze, dobrze!

Super! Jeszcze, żeby domknąć ten temat górski i marzeń – nie wszystkich, ale podróżniczych i górskich, to mam takie pytanie. Czy tobie się – zamarzyła Japonia, zamarzył Mont Blanc, Korona Ziemi. To nie pojawia ci się taka myśl – fajnie by było, ale to nierealne jest? Bo nie ma pieniędzy, nie ma umiejętności, bo nie mam z kim, nie mam kiedy.

To zawsze – przy każdej rzeczy towarzyszy człowiekowi, taka wątpliwość. A mi jeszcze silniej – tak mi się wydaje. Bo umówmy się. Jak pomyślałem o Koronie Ziemi to pomyślałem sobie tak: nie będę się zastanawiał na ten temat, w sensie: nie będę myślał dzisiaj, 4 lata temu to – wtedy myślałem o tej piramidzie jako takim celu nieosiągalnym. Nie będę myślał o tej piramidzie, z resztą ekspedycja kosztuje 40 czy 50 tysięcy złotych, gdzie szanse powodzenia to 30%.

Nie będę o tym myślał, bo po co? Oczywiście, będę to planował. Będę miał w głowie, że będzie ciężko. Ale zacznę od tych prostszych rzeczy plus zbuduję sobie jakąś tam historię i jak wyjdzie, to super. Kiedy pojechałem na Aconcaguę, to pamiętam też, że byłem zapisany – wtedy Denali robiłem z agencją, pamiętam, że byłem zapisany na Denali, zarejestrowany an ekspedycję – byłem nieżywy po jakimś wyjściu w góry na tej Aconcagui i mieliśmy dzień odpoczynku w bazie. Myślę: dobra, skorzystam – za 10 dolarów pomyślałem, że pójdę zobaczyć, co na świecie. I później poszedłem się pod WiFi podłączyć. Wtedy mi ściągnęło maile i przyszedł mail od organizatorów wyprawy na Denali, że bardzo się cieszą, że jestem cały czas z nimi i mają nadzieję, że mocno trenuję, bo już za 3 miesiące – a ja sobie myślę „O Jezu, jak za 3 miesiace, jak ja tutaj już ledwo kwiczę”.

Wątpliwości, obiekcje, kryzysy – one się zawsze pojawiają. Czy w aspekcie finansowym, fizycznym, że nie dam rady, nie mogę albo nie jestem w stanie.

Im więcej ich się pojawia, tym większą procentowo część tych rzeczy przezwyciężysz. Tak jakby siłą rzeczy. Jeśli masz 100 kryzysów i 100 porażek, 100 trudnych chwil, jeśli połowę z nich albo więcej przezwyciężysz, to już masz materiał w głowie na to, że jak pojawi się ten 101, to sobie pomyślisz: ale tam się udało! W sensie: przezwyciężyłem to. Zawsze sobie myślę w kontekście fizyczności w górach albo takiego momentu, że o – nie mam siły, jak sobie przypominam dzień, w którym atakowaliśmy Denali. I wyszedłem rano z namiotu, czułem się dobrze, ale tak pomyślałem: “Kurczę, jakiś taki jestem poobijany, źle spałem i generalnie mam siłę, ale to nie jest pewnie mój najlepszy dzień, a przede mną atak szczytowy na Denali. Zobaczymy!”. Tam się zdobywa w ciągu dnia górę, bo jest dzień polarny, więc można kiedykolwiek wychodzić, nie trzeba w nocy. I wyszedłem na ten atak szczytowy i normalnie on powinien trwać z 12 godzin z powrotem. U nas trwał prawie 20, w burzy 12 wracaliśmy.

Wtedy sobie przypominam – rano myślałem, że nie mam siły, a miałem siłę odpalić organizm na najwyższe obroty w życiu, żeby przetrwać. To nieprawda. Ten kryzys był w mojej głowie. Tak jest pewnie z większością rzeczy.

Natomiast oczywiście z tymi finansowymi rzeczami to jest o tyle trudniejsze, że to zależy – kryzysy fizyczne to nasza głowa głównie, a takie rzeczy typu zbieranie środków czy realizacja projektów, które wydają się ogromne, niemożliwe i tak dalej – to jest zależne też od decyzji innych ludzi i decyzji tego, czy im się to spodoba czy nie.

Ale też w naszej głowie jak sobie z tymi decyzjami radzimy i co my później – jakie wnioski wyciągniemy.

Dlatego ja jak – wysłałem pewnie spokojnie ponad 100 ofert sponsorskich w kontekście Antarktydy. Odzew mam różny. Czasami w dużej mierze nie mam, ale mam równie taki, że niektórzy powiedzieli „Dzisiaj nie damy rady, ale rozmawiajmy w październiku albo we wrześniu, porozmawiajmy o tym, jakie masz plany na przyszły rok albo Everest. Bo za 1,5 roku już możemy bliżej rozmawiać”.

Dzisiaj jestem w miejscu, w którym moje marzenie pt. Antarktyda czy Everest nabiera jakichś realnych kształtów. 5 lat temu, jakby mi ktoś powiedział czy 6, że realnie będę o tym myślał, będę obcykany z całej wiedzy jak ekspedycja wygląda, koszty. Bo to już mamy. Pod tym względem też jestem takim człowiekiem, że się lubię dobrze przygotować merytorycznie, więc jakby o ekspedycjach na Everest i Antarktydę wiem już wszystko w sensie logistycznym.

Gdyby mi ktoś 5 czy 6 lat temu powiedział, to bym się popukał w głowę i powiedział: „Niemożliwe, nie da się. Fizycznie, finansowo. W żaden sposób”. Dzisiaj już o tym odważnie mówię: „To się zdarzy!”. Nawet jestem w stanie podać harmonogram jak. To jest właśnie podejście. Tylko że moje podejście, które nie jest hurra optymistyczne, bo może ono tak teraz brzmi – ja mocno stąpam po ziemi – ono jest związane też z ilością porażek, które przetrwałem.

Gdyby mi ktoś 5 czy 6 lat temu powiedział, to bym się popukał w głowę i powiedział: „Niemożliwe, nie da się. Fizycznie, finansowo. W żaden sposób”. Dzisiaj już o tym odważnie mówię: „To się zdarzy!”. Nawet jestem w stanie podać harmonogram jak.

Ono brzmi dla mnie bardzo rozsądnie, jak to wszystko opowiadasz. To brzmi – no po prostu tak będzie.

Tak będzie! Jeszcze milion ludzi mi powie – „Michał, głupi projekt, głupi pomysł. Nie chcemy”, ale drugi powie „Fantastyczny projekt”, z czego pół miliona powie „Ale nie mamy pieniędzy”, ale to drugie pół miliona „Ale mamy trochę i chętnie cię wesprzemy” albo „Znamy kogoś, kto może cię wesprzeć”.

Czyli wizja celu, ale później myślenie o tym najbliższym kamieniu milowym. Najbliższym osiągnięciu.

Tak, bardzo projektowo. Dokładnie.

O tych finansach nawiązałeś. To o tych finansach, moi drodzy – w drugim odcinku naszej rozmowy!

Dobrze!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to top