NM 70: Patryk Sandach – szczęściu warto pomóc

  • 00:47:22
  • 30 sierpnia, 2022
  • 108 MB

Zapraszam Cię na spotkanie z Patrykiem Sandachem, człowiekiem z głową pełną marzeń, jednocześnie mocno stąpającego po Ziemi, aby krok za krokiem iść w kierunku ich realizacji. Poznaliśmy się ponad rok temu, kiedy Patryk szukał sposobu na realizację jednego ze swoich marzeń o tym, aby zostać skoczkiem spadochronowym. Zaproponował, aby firma, którą prowadzę, czyli Katalog Marzeń wsparła go finansowo w tym przedsięwzięciu. Przedstawił nam listę konkretnych korzyści, które dzięki temu odniesiemy. Propozycja była tak dobrze przygotowana, a lista korzyści tak długa, że bez wahania się zgodziliśmy. 

Niecałe 2 miesiące temu, Patryk zadzwonił z nowym pomysłem. Powiedział, że właśnie wyszedł z kina po obejrzeniu najnowszego TopGun’a, i że chce zrobić polską wersję tego filmu. I że niemal wszystko samodzielnie ogarnie. Przyznam się, moja pierwszy myśl była taka „że odleciał”, „ głową został na kinowym fotelu”, ale potem zaczęła się rozmowa o konkretach. O tym, że fundacja „Biało-Czerwone skrzydła” z którą współpracujemy ma samoloty, na których faktycznie da się powtórzyć te akrobacje, że Patryk wie jak zapewnić sprzęt, jak go zamontować na samolotach aby to wszystko nagrać, że ma człowieka, który to sfilmuje i zmontuje. I faktycznie, zrobił to. 

Poniżej znajdziesz link do tego filmu. 

Skąd się biorą tacy ludzie? Jakie inne marzenia ma Patryk? Jaką ma receptę na ich realizację? Jakie przesłanie ma dla Was? Właśnie o tym rozmawiamy. 

Zapraszam do słuchania!

W odcinku „Patryk Sandach – Szczęściu warto pomóc  usłyszycie o tym:

  • kim jest Patryk;
  • od kiedy zaczął łapać marzenia
  • czego się bał;
  • jak pokonywał przeszkody;
  • jak wyglądały początki zainteresowania lotnictwem; 
  • co obudziło zainteresowanie jachtami;
  • dlaczego skoki spadochronowe;
  • jaki jest jego ulubiony film;
  • jak wyglądała realizacja jego pomysłu na film;
  • co według niego składa się na zrealizowane marzenia;
  • czego wymagała realizacja wyprawy na Grenlandię.

 

Kiedyś mówiłam, że Patryk to dziecko szczęścia. I w sumie nadal tak myślę, ale jak sam o sobie mówi – ma dwoje rodziców: szczęście i ciężką pracę. Bo nie ma co czekać na to, że nasze marzenia magicznie się spełnią. 

Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia! 

Drogi marzycielu, jakie działanie podejmiesz po wysłuchaniu naszej rozmowy aby zrobić krok w kierunku urzeczywistnienia swojego marzenia? Daj znać w komentarzu do tego odcinka! 

 

Do usłyszenia w kolejnym odcinku!

 

Więcej o Patryku znajdziesz tutaj:

Podcast Napędzani Marzeniami dostępny jest też:

A jeśli spodobał Ci się ten odcinek, będę wdzięczna za komentarz i podzielenie się tym odcinkiem z innymi osobami, którym jego treść może być przydatna. Będzie mi też miło jeśli poświęcisz chwile i zostawisz krótką ocenę podcastu w iTunes – dzięki temu inne osoby łatwiej dotrą do tego podcastu.

 

Cześć, Patryk.

Cześć, Asiu.

Słuchaj, oglądam Cię w różnych mediach, i podpisują Cię tam jako pilota, znanego fotografa, skoczka spadochronowego. A jakbym Ciebie zapytała, kim Ty jesteś, to jak się przedstawisz?

To jest ciężkie pytanie. Kocham te wszystkie podpisy, bo chociażby dzisiaj zostałem nazwany pilotem w PnŚ. Krótka dygresja, bo strasznie mi się to podobało: pani prowadząca zapytała, czy wszystko jest w porządku, czy podpisy się zgadzają i jak ma przestawiać – czy Patryk Sandach, pilot. Ja mówię, że nie, nie pilot. Nie? Mówię: Nie, może być ewentualnie pilot statku powietrznego, jakim jest spadochron. Ona: ha ha! – i tak rozpoczynamy sobie Pytanie na Śniadanie, a pani przedstawia mnie: Patryk Sandach, pilot spadochronu. Cudownie!

Widziałam.

Strasznie się uśmiałem. Jak ja miałbym siebie określić? Jestem kimś, kto nauczył się spełniać marzenia. I to chyba najprostsze określenie, bo nie jestem ani zawodowym pilotem, ani zawodowym podróżnikiem… Jestem po prostu kimś, kto łapie zajawki i wymyśla, jak je zrealizować. Czy wyciąga jakieś swoje dziecięce marzenia i konsekwentnie je realizuję.

No właśnie: dziecięce marzenia. Od kiedy zacząłeś te marzenia łapać? Czy pamiętasz swoje pierwsze dziecięce marzenie?

Zawsze miałem dużo dziwnych marzeń, np. jak byliśmy bardzo mali z moim bratem ciotecznym (kuzynem pierwszego stopnia), z którym się trzymaliśmy razem, wymyśliliśmy, że zrobimy mechanicznego welociraptora – po obejrzeniu, oczywiście, Jurassic Parku. To marzenie jeszcze się nie spełniło, żaden z nas nie poszedł na żadną robotykę czy coś w tym stylu, ale to były tego typu marzenia, że chcieliśmy zrobić coś niesamowitego. Ja jako dzieciak naczytałem się z moim dziadkiem. To on mi czytał, głównie podróże Tomka, Tomek w krainie kangurów itd. Była cała seria fenomenalnych książek podróżniczych, Winnetou i tego typu rzeczy. Więc ja od dzieciaka byłem po prostu pompowany takimi podróżniczymi treściami.

Pierwsze takie marzenie, które zrealizowałem, faktycznie, pomijając podróże, to był chyba skok na bungee. Ja już o tym gdzieś mówiłem, ale ja się strasznie bałem wysokości i to było takie marzenie połączone z przełamywaniem swojego strachu. I to było takie, w gruncie rzeczy drobne marzenie, które zrealizowałem.

A co powodowało, że tak Ci na tym zależało, żeby przełamać swój strach?

W tym wypadku frustracja wynikająca z tego, że miałem jakieś ograniczenia. Ja strasznie nie lubię, jak mnie coś ogranicza, w takim sensie, że mam możliwość zrobienia czegoś i tego nie zrobię, bo coś, bo się czegoś boję, bo cokolwiek. Mam jakieś fobie, lęki czy po prostu mi się nie chce, więc ta frustracja wywołana tym, że nie mogłem podejść do jakiejś barierki czy np. gdzieś nie wszedłem na jakiś mały szczyt w Tatrach, bo się bałem, to wywoływało we mnie taki wewnętrzny bunt. Bunt na ograniczenia.

Tak samo miałem np. z buntem na jedzenie. Jak czegoś nie lubiłem jeść, a wiedziałem, że wszyscy ludzie to jedzą, to jadłem to na zasadzie, że w końcu się przyzwyczaję. I ostatnio np. wygrałem z moim ostatnim żywieniowym lękiem, powiedzmy, z tym, czego nie lubiłem, czyli z gotowaną marchewką z groszkiem. To była moja trauma z dzieciństwa z czasów przedszkola i udało mi się to pokonać i to chyba jeden z większych moich życiowych sukcesów.

Gratuluję! Myślę, że było ich sporo więcej, zaraz będziemy też o tym rozmawiać, ale dobra, było bungee. I co było później?

Po bungee zaczęły się marzenia lotnicze, wysokościowe, bo jak już ten paniczny lęk zamienił się w taki zwykły lęk, taki, jaki ma każdy normalny człowiek, to zacząłem marzyć o tym, co było dla mnie niedostępne od dzieciństwa, czyli o świecie lotniczym. Kiedy siedziałem na trawie i oglądałem akrobacje samolotowe w Góraszce czy na jakichś innych pokazach, albo gdy czytałem książki lub sklejałem modele, to było dla mnie kompletnie niedostępne.

Dlaczego tak kompletnie niedostępne?

Myślę, że to jest dość popularna cecha wśród ludzi, że zakładają, że pewne aspekty świata, pewne dziedziny, są dla nich niedostępne. Dla większości z nas to jest np. zostanie prezydentem czy multimilionerem z własnymi jachtami, prywatnymi samolotami itd. – i to chyba jest gdzieś tam u nas, może szczególnie w naszej mentalności polskiej zakorzenione, że są pewne strefy, od których jesteśmy oddzieleni żelaznym murem i tam nie ma wstępu. I ja tak to traktowałem. Nie za zasadzie jakichś negatywnych emocji, jakiegoś żalu do świata, że nie mogę tego zrobić, tylko jako coś naturalnego: to nie jest moja strefa, nie mam możliwości się tam dostać, nie ma co o tym myśleć i nie ma co się w ogóle nad tym zastanawiać, bo to jest niedostępne.

I jak się okazało, że na rynku zaczęły się pojawiać możliwości typu przeleć się awionetką, to już była dla mnie wielka rzecz. Teraz jesteśmy już przyzwyczajeni, że wszędzie latamy samolotami. Ja się wychowałem jeszcze w czasach, gdy mój pierwszy lot samolotem był wydarzeniem na miarę mojego dzieciństwa. Lot do Paryża w wieku jedenastu czy dwunastu lat. Więc ten świat się otworzył. I w tym momencie, jak już zrozumiałem, że mogę to robić, to to wybuchło. Oczywiście byłem bardzo ograniczony finansowo. Ale już w mojej w mojej głowie runął ten Mur Berliński, już dało się w ten świat oddzielony wbić.

Myślę, że to jest dość popularna cecha wśród ludzi, że zakładają, że pewne aspekty świata, pewne dziedziny, są dla nich niedostępne. Dla większości z nas to jest np. zostanie prezydentem czy multimilionerem z własnymi jachtami, prywatnymi samolotami itd. – i to chyba jest gdzieś tam u nas, może szczególnie w naszej mentalności polskiej zakorzenione, że są pewne strefy, od których jesteśmy oddzieleni żelaznym murem i tam nie ma wstępu. I ja tak to traktowałem. Nie za zasadzie jakichś negatywnych emocji, jakiegoś żalu do świata, że nie mogę tego zrobić, tylko jako coś naturalnego: to nie jest moja strefa, nie mam możliwości się tam dostać, nie ma co o tym myśleć i nie ma co się w ogóle nad tym zastanawiać, bo to jest niedostępne.

I co? Szybowce?

Szybowce. W pierwszej kolejności to były szybowce. Ja wtedy miałem takie wrażenie, że było troszkę za późno na to… Tak mi się wydawało, że było za późno, żeby się dostać do szkoły w Dęblinie albo zostać pilotem. Zresztą ja to była jeszcze kolejna bariera, chodził mit, że w Dęblinie trzeba mieć takie zdrowie, że nawet ludzie, którzy biegają maratony itd., to nie dają rady, bo mają zły kolor włosów, oczu itd. Więc uznałem, że skoro nie mogę być pilotem myśliwca, to pójdę taką drogą, jaką mogę do tego lotnictwa.

Więc na pierwszy ogień poszły szybowce z dwóch względów: względu finansowego – kosztowały jedną trzecią tego, co licencja samolotowa (tak mi się wtedy wydawało).

Po drugie, dlatego że rozmawiałem z pilotami (zawsze robię sobie taki research, wchodząc w jakąś strefę) i wszyscy podkreślali, że najlepiej w ogóle karierę lotniczą zacząć od szybownictwa, bo nie mając silnika, nie mając tej manetki ratunkowej, że możemy zawsze odejść na drugi krąg, cokolwiek, czy dolecieć do lotniska, jak nam zabraknie wysokości. Bardzo uczymy się rozumienia powietrza, statku powietrznego, tego, jak działa, planowanie trasy itd. Więc bardzo silny nacisk był na to. Ja raczej w takich kwestiach słucham się właśnie takich autorytetów. Więc w tym wypadku poszedłem tą drogą, którą zalecali. Nie żałuję, bo szybowce są fenomenalne. Niestety tej licencji mi się nie udało jeszcze skończyć ze względów finansowych, ale mam w planach. Już wkleiłem w obecne moje plany dokończenie tej licencji.

I po szybowcach były spadochrony? Czy po szybowcach pojawił się inny żywioł? Bo poza powietrzem ważna dla Ciebie jest też woda.

Wszystkie żywioły są dla mnie ważne. Łącznie z tym, że kiedyś w ramach oswajania żywiołów nauczyliśmy się ze znajomymi pluć ogniem. Znaleźliśmy gościa, który jest mistrzem Europy w pluciu ogniem i poprosiliśmy go, żeby zrobił nam kurs. Zrobił jeden jedyny kurs w Polsce i uczyliśmy się pluć ogniem.

Ciekawe. A chodziłeś po rozżarzonych węglach?

Właśnie jeszcze nie! Mamy to w planach.

A ja chodziłam!

No i super, i jak odczucia? Zamienimy się na chwilę rolami.

To jest rewelacja. W ogóle takie niedowierzanie, że można. Właśnie, trudno to sobie na początku wyobrazić, tak jak powiedziałeś: masz poczucie, że to jest niedostępne. Ale widzisz. Idzie przed Tobą jeden człowiek, idzie drugi człowiek. To jest normalny człowiek, Ty też jesteś normalnym człowiekiem, dostajesz instruktaż, który mówi, że – uwaga – trzeba iść nie za szybko i nie za wolno i nie można rozcapierzać palców u nóg, bo węgielek może Ci wtedy wejść między palce. I to wszystko. I po prostu idziesz sobie spokojnie, noga za nogą, a potem masz taką ogromną satysfakcję, że to zrobiłeś.

Dokładnie. I to jest kluczem: osiągnąć kolejne etapy, spróbować kolejnych rzeczy. Ja z tą wodą mam już trochę dłuższy kontakt, bo zaczęło się od tego, że jeździłem kiedyś (z braku pieniędzy) jako pilot wycieczek studenckich. Przy okazji robiłem zdjęcia itd. Takie moje proste życiowe rozwiązania: Jak nie masz na coś pieniędzy, to naucz się to prowadzić i wtedy nie będziesz musiał za to płacić. Więc jeździłem w ten sposób i za którymś razem mój znajomy, szef biura podróży zapytał, czy nie mógłbym na szybko wyskoczyć do Czarnogóry, bo potrzeba zdjęć z rejsu, bo robi taką pilotażową wycieczkę studencką pt. Rejs.

I ja pojechałem do Czarnogóry, fenomenalnie się bawiłem. Te jachty były dla mnie jeszcze kompletnie obce, bo wcześniej byłem tylko dwa razy gdzieś tam na Mazurach i to niewiele miało wspólnego z żeglarstwem. Więc ten rejs był dla mnie takim pierwszym prawdziwym rejsem i tak mi się spodobało, i tak dobrze dogadałem się ze skipperem, z kapitanem, który jednocześnie był właścicielem firmy żeglarskiej (z Filipem), że zaczął mi on opowiadać o kolejnych rejsach i ponieważ spodobały mu się zdjęcia, które przy okazji zrobiłem dla tego biura studenckiego, które już niestety nie istnieje, po prostu zapytał, czy mógłbym porobić zdjęcia na jego rejsie. Na zasadzie, że popłyniesz za darmo, a w zamian porobisz zdjęcia. Ja standardowo się zgodziłem, bo zawsze się na takie rzeczy zgadzałem, i tak się zaczęło.

Na początku były jakieś krótkie rejsy parodniowe po zatoce, po Bałtyku, okoliczne porty, a później zaczęły się ciekawsze rejsy, bo wyruszyliśmy na Islandię kilka razy, na Wyspy Owcze, do północnej Norwegii. I tak mi się spodobało to żeglarstwo zimno arktyczne, że kompletnie wsiąkłem już wtedy kompletnie. W tej chwili już nawet muszę wyrobić trochę własnych godzin kapitańskich i najlepiej byłoby to zrobić gdzieś w ciepłych krajach, w Grecji, w Chorwacji, ale jakoś tak nie mogę się przemóc, bo najchętniej wziąłbym jacht i popłynął zimą do Norwegii, tak jak kiedyś, albo opłynąłbym Islandię.

Więc te rejsy od razu weszły w taki, może nie zaawansowany, ale w trudny etap. Nie przechodziłem tych początkowych rejsów, gdzie większość sterników pływa sobie właśnie po Grecji, Chorwacji, nabiera tam wprawy, na spokojniejszych wodach, tylko moje pierwsze rejsy to były np. ta Islandia i dwójka w skali Fujity. Bo nie wiem, czy wszyscy wiedzą, jest 12 w skali Beauforta i później jest skala huraganowa – Fujita. I pierwszy, drugi stopień itd. to już jest wiatr, przed którym kontenerowce uciekają i takie statki 300-metrowe. I to był jeden z moich pierwszych rejsów, gdzie rwało nam cumy i mało nie zepchnęło na nas wielkiego, kilkudziesięciotonowego holownika, więc szybko weszliśmy na taki poważniejszy etap, i ja już wsiąkłem w tamten rejs.

I to jest kluczem: osiągnąć kolejne etapy, spróbować kolejnych rzeczy. Ja z tą wodą mam już trochę dłuższy kontakt, bo zaczęło się od tego, że jeździłem kiedyś (z braku pieniędzy) jako pilot wycieczek studenckich. Przy okazji robiłem zdjęcia itd. Takie moje proste życiowe rozwiązania: Jak nie masz na coś pieniędzy, to naucz się to prowadzić i wtedy nie będziesz musiał za to płacić. Więc jeździłem w ten sposób i za którymś razem mój znajomy, szef biura podróży zapytał, czy nie mógłbym na szybko wyskoczyć do Czarnogóry, bo potrzeba zdjęć z rejsu, bo robi taką pilotażową wycieczkę studencką pt. Rejs.

Ale nie tylko rejsy, bo równolegle z tą wodą – dalej powietrze. I pojawiły się skoki. Skąd one się wzięły w Twoim życiu?

Skoki to był dla mnie taki etap, który zaczął się trochę jak bungee. Czyli kolejny krok przełamywania swoich lęków i co może być najbardziej ekstremalnego w powietrzu? No wiadomo, skok ze spadochronem. Nie ma nic bardziej hardcore’owego, więc postanowiłem, że skoczę.

Wtedy Ci się tak wydawało.

Wtedy tak mi się wydawało, tak. Więc znalazłem jakiegoś Groupona, że przy zakupie 10 skoków, 11. za pół ceny, czy coś takiego. Więc znalazłem taką ekipę, zorganizowałem wszystko, oczywiście wszystko jawnie, że ja wszystko ogarnę, ale za to będę miał trochę taniej. I polecieliśmy na ten skok w tandemie. I to było dla mnie genialne przeżycie. Oczywiście standardowa reakcja po skoku, czyli: Jezus Maria, muszę zrobić kurs! Jutro jedziemy robić kurs! Ale wiadomo, emocje trochę opadły, weszła szara rzeczywistość i jakoś to się rozmyło na pół roku.

Ale mamy taką grupę znajomych, takich wariatów, i Karolina napisała do mnie wtedy, że jest kurs na liny. Pytam, co to znaczy. No tak wiesz, że masz przyczepiony ten spadochron do samolotu i jak wyskakujesz, to ci od razu ten samolot go wyciąga i nie ma tego spadania i od razu skaczesz sam. I jeszcze to było w jakiejś dobrej cenie w porównaniu do zwykłego skoku tandemowego. I to był ten moment, kiedy zrozumiałem, że trzeba w to iść.

Nie będę Cię teraz ciągnąć dalej w temacie skoków. Chciałabym zmienić temat i porozmawiać teraz o kinie. Jaki jest Twój ulubiony film i dlaczego właśnie ten.

Powiem tak: oczywistą odpowiedzią jest, że jest to Top Gun. I to ten stary, oryginalny Top Gun. Ja w ogóle mam taką kategoryzację swoich ulubionych filmów na kilku filmów, bo mam ulubiony film w każdej kategorii, ale jednak tym najbardziej ulubionym z ulubionych jest Top Gun. Grand Prix. Z prostego powodu: łączył wszystko, co zawsze najbardziej podobało mi się w lotnictwie, i klimat, i samo to latanie myśliwcami, i cała ta pozytywna otoczka. To taka komedia romantyczna dla twardzieli. Nie chcesz się do tego przyznawać, ale oglądasz go raz za razem. On ma wszystko, co lubię, w takich proporcjach, jak trzeba. To jest to.

Jest jeszcze aspekt zdjęć, bo przecież robisz zdjęcia. Więc wcale się nie dziwię, że jest to Twój ulubiony film. I wiesz co? Tak sobie myślę, że „normalny” człowiek, to idzie do kina, przeżywa te emocje, ekscytacje, może jakiś relaks, może czasami jakieś romantyczne uniesienia, potem wraca do domu, do normalnego życia, myśli o pracy następnego dnia, myśli o tym, żeby porobić coś z dziećmi, może jakiś weekend na rowerze za miasto…

Co wcale nie jest złe…

Nie, absolutnie nie jest złe. Bardzo fajnie, sama jeżdżę w weekendy na rowerze za miasto. A u Ciebie było trochę inaczej. Wyszedłeś z kina po tym nowym Top Gunie, po Mavericku, i co się wtedy zadziało? A może zadziało się już w kinie?

Gdyby była opcja zostać Spider-Manem, pewnie byłbym już Spider-Manem, gdyby to było realne. I ja po tych filmach tak mam, że ogólnie, jak mi się coś strasznie spodoba, to potem przez następny tydzień mi to siedzi w głowie i nie mogę się tego pozbyć. I tutaj było bardzo podobnie. Wyszedłem z kina i czara mi się wreszcie przelała, bo doszedłem do wniosku, że okej, są pewne rzeczy, które są nierealne, Spider-Manem nie zostanę, trudno, a na Batmana jestem za biedny, ale doszedłem do wniosku, że to się da zrobić.

Współpracowaliśmy już wtedy jakiś czas, więc wiedziałem, że w katalogu jest oferta na te Iskry i Agnieszkę i Beatę już od dawna męczyłem, nawet miałem taki chytry plan z Agnieszką, że będę może tam kręcił jakieś filmiki, to się będzie kumulowało i w końcu może uzbieram w ramach wynagrodzenia na ten lot myśliwcem, więc miałem to już w głowie od bardzo dawna.

Ale wtedy byłem świeżo po Top Gunie, wszystko było świeże w umysłach ludzi. Jest współpraca z fundacją Biało-czerwone skrzydła. Jeszcze tedy nie wiedziałem, co to za fundacja, nie wiedziałem, że się tak nazywa, ale wiedziałem, że jest jakiś taki partner, więc stwierdziłem, że trzeba szybko się za to wziąć.

I tak naprawdę wymyśliłem to sobie tak: To był dzień, kiedy ja jechałem polatać Extrą, czyi tym samolotem redbullowskim akrobacyjnym. Jechałem z moją koleżanką i moją dentystką zarazem, Olą do Chrcynna i wymyśliliśmy sobie, że żeby się nastroić na to latanie Extrą, to najpierw pójdziemy właśnie na tego Top Guna. I ja w trakcie drogi, jeszcze przy Oli, która siedziała obok, zadzwoniłem do Beaty i powiedziałem: Beata, słuchaj, musimy to zrobić, taki jest pomysł, ja to załatwię. Ona mówi: Dobra, wiesz co, to spotkamy się za tydzień. Okej. I trzy sekundy później prosiłem Olę, żeby znalazła mi tego partnera, i dzwoniłem już do Piotra, do fundacji i zobaczę, czy to jest w ogóle możliwe i zapytam, czy by chcieli, żeby być przygotowanym do rozmowy z Beatą. No i się zgodzili.

Gdyby była opcja zostać Spider-Manem, pewnie byłbym już Spider-Manem, gdyby to było realne. I ja po tych filmach tak mam, że ogólnie, jak mi się coś strasznie spodoba, to potem przez następny tydzień mi to siedzi w głowie i nie mogę się tego pozbyć. I tutaj było bardzo podobnie. Wyszedłem z kina i czara mi się wreszcie przelała, bo doszedłem do wniosku, że okej, są pewne rzeczy, które są nierealne, Spider-Manem nie zostanę, trudno, a na Batmana jestem za biedny, ale doszedłem do wniosku, że to się da zrobić.

Niespodzianka. Czy to Cię zaskoczyło?

Nie, zupełnie nie, bo takie rzeczy, przypadki jeden na milion, dzieją się w 50%. To się sprawdza i standardowo, wystarczy czasami po prostu zapytać o coś bardzo mało prawdopodobnego, i to się wydarzy.

No właśnie. Chciałam Cię zapytać o taki przepis. Co Twoim zdaniem składa się na zrealizowane marzenie? Jakie kroki trzeba wykonać? O czym trzeba pamiętać?

Najważniejsze, to mieć marzenie.

Numer jeden.

Numer jeden. Czyli znaleźć coś, co da nam motywację. Czasami mam wrażenie, że ludzie tworzą sobie wizję czegoś, że fajnie byłoby to zrobić, mają jakieś marzenie na podstawie czegoś innego, ale ono jest tak naprawdę takie… bo to jest fajne. Bo to jest uznawane za fajne, np. marzenie, żeby zostać prawnikiem. Ale jednocześnie nie jest to ich prawdziwa motywacja, bo w głębi duszy nie czują tego. A ja np. mam tak, że marzenia się pojawiają i jeżeli one tak zapłoną, to ja w to idę, po prostu. Jeżeli się pojawi ogień, to ja w ten ogień sobie skaczę. To jest pierwszy punkt.

Drugi punkt zależy od tego, jakie to jest marzenie. Jeżeli to jest coś dostępnego, typu skok na bungee, to działamy. Drugi punkt to jest podjąć działanie. Jak najszybciej zacząć coś w tym kierunku robić. To nie musi być od razu wzięcie kredytu na licencję lotniczą, ale robić research, lub jeżeli to jest ta prosta rzecz, to po prostu kupić voucher. Bo wychodzę z założenia, że jak już za coś zapłaciłem, to już to zrobię. Jeżeli będę się nad tym zastanawiał, że może w przyszłym roku, bo teraz mam wydatki, teraz coś tam, to nie, nie nie. Od razu: cyk! I w moim mózgu to już przestaje mieć status do zastanowienia. Decyzja podjęta i nie ma możliwości wycofania się. Koniec. Tak samo, jeśli mam odłożone jakieś pieniądze na latanie na osobnym koncie, to ja mogę mieć debet na karcie kredytowej, ale z tamtego konta nic nie ruszam. Nic nie ma prawa zejść z tego konta, bo to jest na jeden konkretny cel i koniec. Więc podjąć działanie lub decyzję, żeby to zrobić.

I na koniec: zaplanować konkretną realizację. Czyli jak już podjęliśmy decyzję, to czas na konkretny plan. Jeżeli to wymaga jakiegoś większego wysiłku i dłuższych przygotowań, to zaplanować sobie krok po kroku i realizować plan małymi etapami. To chyba takie standardowe podejście do realizacji wszystkiego w życiu. Żeby podzielić sobie ten duży cel na maleńkie kroczki i koncentrować się na tym najbliższym. Z tyłu głowy mieć szerszą perspektywę, ale koncentrować się na tych małych kroczkach i działać.

I później już jest realizacja. I najważniejsze dla mnie chyba w tym wszystkim, to jest celebracja tego wszystkiego. Czyli jak już się uda to zrealizować, to nie robić tego na zasadzie, że dobra, odhaczone i idziemy dalej, tylko simę tym jeszcze trochę pocieszyć. Jeszcze sobie to przemielić. Tak miałem np. z rejsami po Islandii i po Wyspach Owczych, bo mało osób tam pływa, więc ja w ramach tej celebracji jeszcze sobie porozmawiałem o tym w ramach prelekcji (na część z nich mnie zapraszali, na część sam się wprosiłem). Dla mnie to była możliwość przeżywania jeszcze raz tych emocji, podzielenia się nimi. I, mimo że ten wyjazd już dawno był za mną, to jeszcze trwał, trwał, trwał.

I na koniec: zaplanować konkretną realizację. Czyli jak już podjęliśmy decyzję, to czas na konkretny plan. Jeżeli to wymaga jakiegoś większego wysiłku i dłuższych przygotowań, to zaplanować sobie krok po kroku i realizować plan małymi etapami. To chyba takie standardowe podejście do realizacji wszystkiego w życiu. Żeby podzielić sobie ten duży cel na maleńkie kroczki i koncentrować się na tym najbliższym. Z tyłu głowy mieć szerszą perspektywę, ale koncentrować się na tych małych kroczkach i działać.

To fajny pomysł. Bardzo fajny. Mówię o tej celebracji. A powiedziałeś chwilkę wcześniej, że to chyba takie standardowe podejście, żeby podzielić sobie na kawałki i skupić się na tym najbliższym…

A nie jest?

No właśnie myślę, że nie jest wcale takie powszechne, i dlatego chciałam wzmocnić to, o czym powiedziałeś, bo warto, potwierdzam. Wieli gości właśnie mówi o tym, że warto działać z myślą o tym finalnym celu, ale skupiając się na tym najbliższym kroku. Żeby nie paraliżowała nas całość przedsięwzięcia. Bo jak sobie nagle zdamy sprawę, że ono się składa z tak wielu kroków i może tam wystąpić tak wiele trudności, nieprzewidzianych sytuacji, to wtedy to paraliżuje. Więc chciałam tutaj szczególnie ten element wyróżnić.

To cieszę się, że się zgadzam z wieloma gośćmi.

Może jeszcze tak wróćmy do Twojego zrealizowanego marzenia w postaci odwzorowania sekwencji akrobacji lotniczych, które myślę, że większość z Was zna z Top Guna. Bo to właśnie było to marzenie. Jak byś mógł opisać to dla osób, które nie słyszały, nie widziały filmu. Na czym w ogóle ta realizacja marzenia polegała?

Zaczynając od początku i nie spoilerując za dużo, chociaż uważam, że każdy powinien ten film obejrzeć, z różnych względów. Ze wszystkich względów praktycznie. I jeżeli chodzi o grę aktorską, i jeżeli chodzi o ujęcia, o dźwięk, o sam fakt tego, że ten film został nakręcony w rzeczywistym locie, a nie za pomocą efektów komputerowych. Ja, oglądając ten film, mając jakąś tam niewielką wiedzę lotniczą, miałem podejrzenie, że wykonanie tego na naszych polskich Iskrach będzie możliwe. Nie miałem pewności, bo nie jestem ekspertem, ale miałem takie podejrzenie, że to jest możliwe. Wiadomo, że jest troszeczkę różnica chociażby w mocy tych silników…

Tak, bo Iskry to samoloty z lat 70. ubiegłego wieku.

W dodatku to są samoloty szkolno-bojowe, a nie typowe myśliwce. Więc też troszeczkę inna konstrukcja , ale wiedziałem, że te konkretne akrobacje da się powtórzyć. To zrodziło w mojej głowie pomysł, żeby wypisać te akrobacje i przedstawić taki plan dalej, do Katalogu, do fundacji. Oczywiście to był już dalszy etap. Najpierw była myśl, później ustalenia, potem faza planowania. Czyli jeszcze raz pójść do kina, jeszcze raz sobie to dokładnie przegadać, sprawdzić, zobaczyć, i wtedy podjąć się realizacji. Moja czwarta wizyta w kinie to był już tylko właśnie notes, zresztą siedziałaś obok, widziałaś. Notowanie po kolei na ślepo całej sekwencji.

Dalszym etapem były już te konkretne przygotowania logistyczno-marketingowe.

Bo chodziło o to, żeby polecieć tę sekwencję i nagrać ten film w sposób maksymalnie zbliżony do Top Guna, czyli z wykorzystaniem dwóch samolotów, z wykorzystaniem wielu kamer montowanych na obu samolotach, na zewnątrz, wewnątrz, na ziemi, wykorzystując różne smaczki, konkretne sceny, sekwencje.

Cały ten projekt w ogóle wydarzył się tak nagle… Zwykle wtedy jest masa niedociągnięć, byłem też przekonany, że to mimo wszystko zabierze więcej czasu. Bo plan był bardzo ambitny, ale mówię, dobra, spokojnie, wiem, jak to jest, zaplanujmy tak, a pewne to dwa razy dłużej potrwa.

Najpierw okazało się, że siła social mediów, znajomych, ludzi to jest coś fenomenalnego, że wrzuciłem projekt zaprojektowanej przeze mnie kamerki, narysowany ołówkiem w notatniku, na stories na Instagramie, na zasadzie, czy ktoś ma może maszynę i mógłby nam coś takiego zespawać. I nagle okazało się, że zgłosił się do mnie mój znajomy, z którym niedawno pracowałem, który zmienił teraz firmę i ta firma teraz akurat zajmuje się takimi bardzo ambitnymi projektami z metalu i on powiedział, że zrobią mi to za darmo, że wrzucę gdzieś tam ich logo itd. Ale ile to potrwa? Ze trzy tygodnie? No, możemy mieć na za trzy dni pierwszy prototyp. Więc ja się złapałem za głowę, no fenomenalnie!

Więc oni mi jeszcze raz przeprojektowali te wszystkie obudowy, ta firma Caba, zaprojektowali je od nowa, zaproponowali nowe materiały, nowe jakieś tam sposoby zamykania itd., jakieś podkładki samo klinujące itp. I czwartego dnia pojechałem na dworzec odebrać przesyłkę, bo nie było jak tego przesłać. Bo w poniedziałek rozmawialiśmy, a w czwartek wieczorem musiałem to odebrać, żeby w piątek rano Piotr jadący do Mielca mógł zabrać ten pierwszy prototyp i go przetestować, czy on np. nie urwie pół samolotu, bo będzie za duży opór albo cokolwiek.

Więc w ciągu tych czterech dni miałem gotowy prototyp. Było mnóstwo kombinacji, zwłaszcza z transportem, bo żadna firma nie chciała mi zagwarantować dostawy w 24 godziny, więc ostatecznie pojechało, zamiast być wysłane. I w każdym razie ludzie mi bardzo dużo pomogli. I w zdobyciu dojść do różnych mediów i w zdobyciu dodatkowych narzędzi. Po prostu okazało się, że wystarczy popytać ludzi, rozesłać wici i to się wszystko samo później zaczyna dziać, zaczy naruszać.

Ja bym ten punkt dodała do tej listy składników przepisu, jak realizować marzenia. Podziel się marzeniem i zapytaj, kto Ci może pomóc w jego realizacji. Bo myślę, że to też jest coś, z czego często nie zdajemy sobie sprawy, jak dużo jest wokół nas ludzi, którzy po pierwsze mogą, po drugie – chętnie pomogą.

Bez żadnego problemu. I naprawdę od głupich rzeczy typu przeprowadzka czy malowanie mieszkania po bardzo skomplikowane, jak w moim przypadku. To dla mnie było w ogóle niesamowite, że ktoś się tym zajął, ale faktycznie, może nie przebojowość, ale taka odwaga w zapytaniu o rzeczy mało prawdopodobne. Bo nie ma co się poddawać, zanim się zacznie. To jest taki frazes, ale jeżeli się nie spróbuje, to jest 100-proc. szansa, że się nie uda. Każda próba podnosi ją powyżej zera.

À propos, czy Tom Cruise odpisał już na Twojego maila?

Jeszcze nie, jeszcze pracujemy nad tym. Niestety wielki show biznes tak działa, że żeby zyskać uwagę celebryty tego kalibru, to musi się zrobić gigantyczny szum w mediach. Ale jakoś idzie. Zobaczymy, może następnym razem będziesz już robiła podcast z Tomem, po angielsku, i będziemy tłumaczenie dorabiać.

Oj, tego sobie życzę, na pewno.

No, to by było fajne.

Efekt realizacji Twojego marzenia jest dostępny do obejrzenia, podlinkujemy film, tak że wszyscy słuchacze i widzowie będą mogli się z nim zapoznać. A Ty paręnaście dni po tym, kiedy film został zmontowany, wyruszyłeś po to, żeby realizować swoje kolejne marzenie. I dopiero co przedwczoraj wróciłeś z jego realizacji. Co to było?

To był projekt, który próbowaliśmy realizować od trzech lat. Czyli wyprawa na Grenlandię północnowschodnią do największego na świecie fiordu, gdzie znajduje się najdalej na północ położona osada w Grenlandii, zamieszkała cały rok w odróżnieniu od baz wojskowych. I ten projekt się strasznie wlókł przez covid, przez jakieś inne problemy. Poprzednia wyprawa prowadzona przez Filipa nie dopłynęła do Grenlandii. To był bodajże 2018 albo 2019 rok i oni po prostu utknęli w lodzie. I to był ten problem, że musieliśmy naprawdę wbić się w to okno pogodowe najcieplejsze, żeby mieć szansę tam dopłynąć. To nie jest tak, że możesz sobie po prostu zaplanować ten rejs na za rok i popłyniemy i będziemy.

Bo płynęliście żaglówką?

Tak, jachtem żaglowym.

O jakich wymiarach?

17 metrów mniej więcej ze stalowym keczem Patagonii. To jest jach wyprawowy, ma klasę lodową, z przodu ma zamkniętą w dziobie komorę, więc nawet gdybyśmy uderzyli w jakiś lód i doszłoby do rozszczelnienia dziobu, to najwyżej zaleje się ten odcięty od nas dziób i zmieni nam się najwyżej tylko trochę ważenie jachtu, ale nadal możemy płynąć, więc ten jacht jest przystosowany do takich warunków.

Nie są to lekkie rejsy, to nie jest turystyka żeglarska, bo jednak jest 100-proc. system wachtowy, musi być ktoś zawsze na dwuosobowej wachcie, po drugie np. przedzieranie się przez park lodowy, co wymaga oprócz sternika dodatkowych osób na dziobie, które bosakami będą rozpychały co mniejsze kawałki lodu. Czasami zdarza się, że ktoś musi wręcz siedzieć na maszcie i stamtąd obserwować na dłuższą metę, jeżeli jest bardzo ciasno. My np., mieliśmy bardzo dobrą pogodę, więc nie było takiej potrzeby, ale jednak cały czas w tym chłodzie te osoby, wymieniając się, musiały się znajdować na tym dziobie i obserwować i płynąć naprawdę wolno.

Setki gór lodowych wielkości budynków, tak naprawdę. Nasz maszt ma dwadzieścia parę metrów wysokości, a 30 metrów to jest 10-piętrowy budynek. My podpływaliśmy do gór lodowych, które były dwa razy wyższe od naszego jachtu. Czyli prawie 20-piętrowe budynki. Wyobraźmy to sobie w mieście, w Warszawie takiej wielkości bryłę lodu, miliony ton.

Nasz maszt ma dwadzieścia parę metrów wysokości, a 30 metrów to jest 10-piętrowy budynek. My podpływaliśmy do gór lodowych, które były dwa razy wyższe od naszego jachtu. Czyli prawie 20-piętrowe budynki. Wyobraźmy to sobie w mieście, w Warszawie takiej wielkości bryłę lodu, miliony ton.

I to nie taką statyczną, tylko jednak dynamiczną.

Dynamiczną i która cały czas grozi np. tym, że się odłupie pół bloku mieszkalnego i wpadnie do wody obok nas. Więc zazwyczaj z dużym zapasem je wymijaliśmy. Bo można też to umieć przewidzieć na podstawie wyglądu góry lodowej, gdzie jest ta bardziej i mniej bezpieczna część. Więc ten rejs był taki bardzo wymagający. I dopłynęliśmy w miejsca, gdzie albo nie było jeszcze polskich jachtów, albo były bardzo pojedyncze. I udało nam się zrobić całą planowaną trasę , bo bardzo często jest tak, że się wyrusza i trzeba modyfikować plany na bieżąco.

Czy takie tempo – jedno marzenie za drugim – nie jest trudne do utrzymania? Czy to nie sprawia, że potrzebujesz coraz to większego marzenia, bo inaczej będzie Ci trudno ze sobą?

Na pewno jest to jakaś forma uzależnienia, takiego pozytywnego. Te dwa projekty akurat zazębiły się trochę z tego względu, że ja Top Guna nie planowałem. To nie było w ogóle nawet w strefie odległych planów. Po prostu to się wydarzyło. Ale ja też wychodzę z założenia, że niezłapane okazje lubią się mścić. Oczywiście nie wierzę w żadne zabobony, ale tak jest, że strasznie cierpię, jeżeli wiem, że mogłem coś zrobić, a tego nie zrobiłem. Więc jeżeli pojawiła się ta okazja i wiedziałem, że jeszcze jakoś w miarę czasowo to siedzi, to wiedziałem, że muszę się za to wziąć. Więc te projekty byłby bardzo, bardzo na styk, ale były realizowane.

Ja już w pewnym momencie brałem pod uwagę, że nakręcimy to, ale montaż itd. zostawię w rękach Rafała, a w tym czasie ja pojadę na Grenlandię. Musiałem zrobić jedną i drugą rzecz, więc trzeba było zaryzykować. Ten element ryzyka też zawsze istnieje. Może się zdarzyć. Ja kiedyś też straciłem bilet, mieliśmy już kupione na Grenlandię i nie mogliśmy polecieć nie ze względów takich, że to była wina linii lotniczych, tylko z powodu ogólnie covidu. Więc to przepadło, trudno, jest w życiu element ryzyka. Przypomniałem sobie o tym teraz dla przykładu, ale nie mam w pamięci tego, że straciłem na to pieniądze, czy cokolwiek, pamiętam tylko te rzeczy, które zrealizowałem. Więc o ile nie wpędza mnie to w życiowe długi, to trudno.

A jeszcze był przecież trzeci projekt równolegle do tego. Przed samą Grenlandią równocześnie z montażem tego naszego filmu i jednocześnie z pracą na cały etat, robiłem jeszcze bardzo obciążający fizycznie kurs instruktora we Flyspocie. Więc to były tak naprawdę trzy projekty naraz. I plus jeszcze Grenlandia, gdzie cały czas trwały dyskusje, planowanie. Więc tak naprawdę cztery projekty naraz.

Właśnie. I z jednej strony brzmi to fascynująco, a z drugiej strony zadaję sobie pytanie, czy to nie wpędza człowieka w uzależnienie. Jak nad tym zapanować?

Myślę, że po prostu, o ile ktoś nie ma jakichś potwornych ilości pieniędzy, życie nas odciąży. Tzn. nie mam takich możliwości realizowania takiej ilości projektów na dłuższą metę. Zdarzają się takie okresy, gdzie jest bardzo intensywnie, ale potem naturalnie przychodzi ta zwykła praca na dwa etaty i trochę możliwość odpoczynku, oczywiście trochę się tu śmieję.

I odkładanie na realizację kolejnych marzeń.

Tak, odkładanie i planowanie. Bo umówmy się, że te wszystkie projekty są fajne i intensywne i dają dużo emocji, ale z nimi jest dokładnie tak samo, jak z tymi górami lodowymi, czyli ten czubek, który widzimy, te wszystkie fajne rzeczy, które przeżyjemy, musi mieć tę podstawę, która utrzymuje nas na powierzchni, czyli właśnie planowanie, kolejne małe, nudne elementy, np. dogadywanie szczegółów logistycznych typu znalezienie niedrogiego hotelu gdzieś tam, albo wyznaczyć trasę jakąś. Bo przebrnąć przez ileś tam materiałów na dany temat, które w większości są albo już znane, albo po prostu nudne, nic niewnoszące i trzeba się przebić przez tę całą podstawę góry lodowej, żeby zobaczyć ten piękny niebieski czubeczek.

I chyba o tym też warto pamiętać, że spełnione marzenie, ta ekscytacja i satysfakcja na końcu jest wynikiem masy ciężkiej pracy, często niewdzięcznej, nudnej, trudnej, długotrwałej.

Chyba tak, jak ze wszystkim w życiu. Żeby osiągnąć coś fajnego, trzeba na to zapracować. Chyba że się urodziło jako syn/córka szejka, to spoko, można realizować sobie wszystko, co się chce, ale mi się wydaje, że ci ludzie są mega nieszczęśliwi w tym wszystkim, bo jeżeli spełni się bardzo szybko wszystkie takie marzenia, to trochę potem jest tak jak ze wszystkim… Jeżeli cukierki są za darmo, to one tak dobrze nie smakują. Na ten cukierek trzeba trochę poodkładać, poodwijać go z papierka, wyprosić, wyczekać, najpierw zjeść obiad, brokuły i brukselkę. Dopiero wtedy ten cukierek smakuje tak fest.

Myślę, że moglibyśmy rozmawiać jeszcze długo i myślę też, że przed Tobą wiele kolejnych marzeń, więc będą też okazje, żeby porozmawiać tutaj ponownie. A tak na koniec: trochę zaczęliśmy już rozmawiać o takich myślach przewodnich, podsumowaniach i chciałabym się Ciebie teraz jeszcze zapytać, z jaką myślą chciałbyś zostawić słuchaczy, widzów, która albo pomoże im w tym, żeby mieć marzenia, znaleźć to swoje wymarzone, albo pomoże im w realizacji marzeń.

Myślę, że wiele rzeczy już właśnie powiedzieliśmy, ale to, o czym chyba najrzadziej się mówi i to, co dla mnie jest najważniejsze, to jest ta odwaga. Odwaga w tym, żeby nie zakładać, że coś jest niemożliwe, tylko dlatego, że takie się nam wydaje. I odwagę do tego, żeby marzyć o rzeczach trudnych i o rzeczach ambitnych. Nie tylko o takich prostych, które można kupić za gotówkę. Odwaga do postawienia kroku w naprawdę trudnym kierunku, bo to daje gigantyczną satysfakcję.

To powiedział Patryk Sandach. Dziękuję serdecznie za rozmowę. Życzę Ci masy odwagi w realizacji kolejnych marzeń. I do zobaczenia ponownie na tej kanapie.

Do zobaczenia!

Kiedyś mówiłam, że Patryk to dziecko szczęścia. I w sumie nadal tak myślę, ale jak sam o sobie mówi, ma dwoje rodziców: szczęście i ciężką pracę. Bo nie ma co czekać na to, że nasze marzenia magicznie się spełnią. Marzenia się nie spełniają. Marzenia się spełnia.

Drogi Marzycielu, to jakie działanie podejmiesz po wysłuchaniu naszej rozmowy, aby zrobić krok w kierunku urzeczywistnienia swojego marzenia? Daj znać w komentarzu do tego odcinka.

Do zobaczenia wkrótce w kolejnym odcinku!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to top