NM 73: Artur Owczarski – dlaczego pisze książki

  • 00:44:26
  • 08 listopada, 2022
  • 60,9 MB

Zapraszam Cię na spotkanie z Arturem Owczarskim – podróżnikiem, autorem książek i przedsiębiorcą. Artur zakochał się w USA i to właśnie o Stanach pisze książki. Jedna z nich nosi tytuł „Droga 66. Droga Matka. O historii, legendzie, podróży”. Właśnie o drodze będziemy rozmawiać z Arturem, ale nie o słynnej Route 66. My skupimy się na drodze Artura. 

Jak to się stało, że zaczął podróżować? Jak nawiązuje relacje z mieszkańcami różnych dalekich państw, tak głębokie, że na ich bazie pisze książki? 

Dla mnie droga Artura jest fascynująca! A jaka będzie dla Ciebie?  

Zapraszam do słuchania!

W odcinku „NM 73: Artur Owczarski – dlaczego pisze książki usłyszycie o tym:

  • gdzie miała początek jego droga do podróży;
  • jak łączy podróże z biznesem;
  • dlaczego USA;
  • skąd wziął pomysł na książki;
  • jak wygląda praca nad książką;
  • po co pisze książki;
  • jakie spotkanie wspomina najlepiej;
  • jak obecnie wyglądają jego podróże;
  • co mu daje podróżowanie w samotności;
  • jak wygląda scena self-publishingu;
  • jak łączy biznes z życiem prywatnym.

Już któryś raz słyszę u mojego gościa, że warto się wybrać w samotną podróż. Po tej rozmowie nabrałem jeszcze większej ochoty na taką wyprawę. Bo życie to wielowymiarowa droga, realizowana na różnych płaszczyznach. Podobno najdłuższym odcinkiem, który pokonujemy w swoim życiu, jest ten od głowy do serca i tak sobie myślę, że samotna podróż może pomóc pokonać właśnie ten odcinek.

A jakie Ty masz przemyślenia po naszej rozmowie? Daj znać! Każdy komentarz jest dla mnie jak dopływ energii! Będę ogromnie wdzięczna jeśli mi jej trochę dodasz. 

 

Do usłyszenia w kolejnym odcinku!

Dodatkowe linki: 

Więcej o Arturze znajdziesz tutaj:

 

Podcast Napędzani Marzeniami dostępny jest też:

A jeśli spodobał Ci się ten odcinek, będę wdzięczna za komentarz i podzielenie się tym odcinkiem z innymi osobami, którym jego treść może być przydatna. Będzie mi też miło jeśli poświęcisz chwile i zostawisz krótką ocenę podcastu w iTunes – dzięki temu inne osoby łatwiej dotrą do tego podcastu.

Cześć, Artur!

Cześć!

Dzięki wielkie za przyjęcie zaproszenia do rozmowy. Ja tak może nietypowo, bo wcale nie chcę tak do końca rozmawiać o Twoich książkach. Piszesz w jednym miejscu, że życie jest drogą. To, co mnie interesuje, to właśnie droga i proces. Tu będę chciała trochę podrążyć. Ta droga zazwyczaj gdzieś ma swój początek. Chciałabym Cię zapytać, gdzie ta Twoja droga (droga do podróży) miała swój początek.

Myślę, że człowiek się z tym rodzi. I nie ma początku. To tak jak ze wszechświatem – był zawsze. Przynajmniej moje pokolenie wychowywało się w czasach komunistycznych, większość z nas w blokach z wielkiej płyty, ja też. Pierwszy raz za granicę wyjechałem, mając naście lat. Mama mnie zabrała na wycieczkę autokarową, w ortalionowym dresie w stylu lat 80., do Paryża, później do Włoch. I tak to się zaczynało. I wtedy poczułem to coś, zapragnąłem dalej, dalej, dalej. I tak się jakoś to rozwijało.

Przez lata spotkało mnie to samo, co wszystkich, czyli zająłem się zakładaniem rodziny, firmy. Poświęciłem się temu w 100%, więc miałem jakąś tam przerwę, a potem, gdy już miałem wszystkiego dosyć, powiedziałem: Nie! Zaczynam od nowa.

Opowiem Ci, jak to jest z tymi marzeniami. Jak kończyłem studia, dostałem pierwszą pracę – w agencji PR. I po 8 miesiącach pracy, kiedy utrzymywała mnie mama, więc całą pensję mogłem sobie odkładać (jedynie ubrania musiałem sobie kupować, ale cała reszta pieniędzy mi zostawała) i po 8–10 miesiącach, już nie pamiętam, poszedłem do szefostwa, była to dwójka wspólników, on i ona, i powiedziałem: Słuchajcie, chciałbym miesiąc urlopu. Oni się tak na mnie popatrzyli: Ale ty z nami niecały rok pracujesz. I ty chcesz miesiąc urlopu? A co ty chcesz zrobić? Ja mówię: Chcę lecieć do Azji, na miesiąc. Oni na to: Ale wiesz co, to chyba nie jest najlepsze. Ja: To powiedzcie mi, ile czasu potrzebujecie, żebym z Wami został, żebyście znaleźli kogoś na moje miejsce, a ja i tak jadę. I wtedy wspólnik tej firmy zapytał (bo wcześniej powiedziałem, że chcę jechać bodajże do Chin): A dlaczego ty chcesz jechać do Chin? Bo jeżeli byś ze mną pojechał do Tajlandii, Kambodży i Laosu, to ja pojadę z Tobą. I tak się zaczęły moje dalekie podróże.

Z moim szefem wyjechałem na pierwszy, miesięczny wyjazd gdzieś daleko, przez miesiąc tułając się po Indochinach. A potem życie tak mnie zawodowo poprowadziło, że byłem 11 razy w Chinach sam. Więc ten mój pierwszy wymarzony wyjazd nie doszedł do skutku, ale później 11 razy do tych Chin trafiłem. I za każdym razem, gdy leciałem na targi, na spotkania biznesowe, to wsiadaliśmy z moim wspólnikiem chińskim gdzieś w samolot i lecieliśmy na Gobi, na północ, na zachód, na wschód, żeby cokolwiek zobaczyć, łącząc te wyjazdy biznesowe z podróżami. I tak już było, że jak mnie zaprosili na jakąś konferencję upominków reklamowych w San Diego, to pojechałem do San Diego i przy okazji południową Kalifornię zrobiłem. Jak jechałem z jakiegoś zaproszenia na targi do Dehli, to połączyłem to ze zwiedzaniem Ladakhu w Himalajach itd. Więc można połączyć intensywną pracę zawodową z podróżami.

Jak kończyłem studia, dostałem pierwszą pracę – w agencji PR. I po 8 miesiącach pracy, kiedy utrzymywała mnie mama, więc całą pensję mogłem sobie odkładać (jedynie ubrania musiałem sobie kupować, ale cała reszta pieniędzy mi zostawała) i po 8–10 miesiącach, już nie pamiętam, poszedłem do szefostwa, była to dwójka wspólników, on i ona, i powiedziałem: Słuchajcie, chciałbym miesiąc urlopu. Oni się tak na mnie popatrzyli: Ale ty z nami niecały rok pracujesz. I ty chcesz miesiąc urlopu? A co ty chcesz zrobić? Ja mówię: Chcę lecieć do Azji, na miesiąc. Oni na to: Ale wiesz co, to chyba nie jest najlepsze. Ja: To powiedzcie mi, ile czasu potrzebujecie, żebym z Wami został, żebyście znaleźli kogoś na moje miejsce, a ja i tak jadę.

Bardzo ciekawe. Nie wiedziałam, że właśnie taki był początek, czyli że w pewnym sensie dzięki biznesowi…

Pierwsze zarobione pieniądze postanowiłem przeznaczyć na podróże. Nigdy nie odważyłem się na podróż za jeden uśmiech, czyli włóczenie się po świecie z 1 dolarem w kieszeni, ale jak tylko zarobiłem jakieś pieniądze, to pojechałem na pierwszy taki wyjazd, później założyłem własny biznes, to totalnie mnie pochłonęło, ale znalazłem drogę, jak łączyć to z wyjazdami. I tak jest do dzisiaj, a nawet bardziej. Bo im bardziej ten biznes był dojrzały, tym mniej czasu ode mnie wymagał i tym więcej czasu mogłem poświęcić na podróże, i stąd się wzięły książki. Więc doszliśmy do tego, od czego zaczęłaś.

Strasznie szybko! Ja tutaj będę drążyć różne tematy, bo powiedziałeś: z moim chińskim wspólnikiem.

To jest bardziej mój partner biznesowy, ale tak, od 17 lat współpracuję z moim przyjacielem – mogę już tak powiedzieć, zna moje dzieci, był u mnie w domu, ja u niego – z Chińczykiem.

A jak się takiego znajduje?

Chińczyka znajduje się przez internet. Jeżeli taka współpraca oparta jest na zaufaniu i trwa tyle lat, to trwa nadal.

Przez internet, czyli wpisujesz sobie po angielsku: produkcja czegoś Chiny..?

To było niesamowite, bo ja jako jeden z pierwszych w Europie wpadłem na pomysł, żeby sprzedawać pendrive’y jako upominki reklamowe. Z tego, co się orientuję, kiedy pendrive jako urządzenie trafiło na rynek, to był rok 2002, może 2003. Ja już w 2004 czy w 2005 wystawiłem się po raz pierwszy na targach RemaDays w Warszawie, na upominkach reklamowych. To były drugie targi RemaDays, na których jestem co roku od początku, i jak się wystawiłem z pendrive’ami, to ludzie przychodzili i pytali, co to za zapalniczki.

Nie mieli pojęcia, co to jest. A my zaczęliśmy na to nakładać logo itd. i osiągnęliśmy spory sukces w skali całej Europy Środkowej. I na Zachód też sporo sprzedawaliśmy, w pewnym momencie do ponad 25 państw. Teraz mamy kilkanaście rynków, które ogarniamy. Wpadliśmy na ten pomysł, że pendrive może być upominkiem reklamowym, który odniesie taki sukces, jak długopis, T-shirt, kubek, czyli takie podstawy totalne, które kojarzą się z upominkiem reklamowym, i tak się stało. A jeżeli wchodzisz, znajdujesz niszę, jesteś w czymś pierwszy, to osiągasz sukces.

I tak właśnie było w moim przypadku. A że po drugiej stronie miałem Chińczyka, który był mniej więcej w moim wieku, również był na początku swojej drogi zawodowej i wszystko budowaliśmy razem od zera, to mało kto w życiu pewnie miał takie szczęście, żeby móc odkrywać państwo środka z Chińczykiem. Bo bariera językowa w Chinach jest koszmarna, jeśli chodzi o zwiedzanie.

Kupienie biletu na stacji kolejowej jest problemem, przeczytanie menu w restauracji – to są takie trywialne sprawy, ale naprawdę jest ciężko. Bo jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jak jeździmy gdzieś po świecie, to ten nasz alfabet ułatwia nam, można nawet wpisać coś w telefon i zobaczyć, o co chodzi. W Chinach jest tak, że jak lądujesz i bierzesz taksówkę, i masz wydrukowany z domu adres hotelu jakiejś tam marki, i napisane, gdzie ten hotel się znajduje, to gwarantuję Ci, że jak go dasz taksówkarzowi, to on Cię tam nie zawiezie. Bo on nie będzie miał pojęcia, co jest napisane na tej kartce. Więc ja wielokrotnie, lądując np. w Pekinie czy Hongkongu, dzwoniłem do Jima (tego mojego przyjaciela, to jest jego anglojęzyczne imię, naprawdę się nazywa Huajian Liang i żeby powiedział po chińsku taksówkarzowi, gdzie ma mnie zawieźć, bo to, że miałem wydrukowany adres, nic nie dawało.

Więc takie podróżowanie po Chinach z Chińczykiem – a podróżowaliśmy wielokrotnie, wynajętymi samochodami, taksówkami, pociągami, samolotami – to jest olbrzymi plus. Kiedyś wynajęliśmy dwa jeepy i gdzieś w zachodnio-północnych Chinach spędziliśmy kilka dni na pustyni Gobi, kilkaset kilometrów od ludzi, na wydmach ponad 200 m wysokich, koczując w namiotach, ogrzewając się przy ogniu (nocą było tam ok. 5 stopni). Zabrałem tam moją starszą córkę, która, pamiętam, śmialiśmy się, że miała 9 warstw ubrań na sobie w nocy na tej pustyni. Pustynia niby ciepła, tak? A było bardzo zimno.

Więc niesamowite przygody związane z biznesem i to, że ten biznes akurat dotyczył importu rzeczy z Chin, spowodowało, że te Chiny mogłem dla siebie odkryć. I dopiero po kilkunastu latach jeżdżenia do Chin i współpracy z Chińczykiem zaświeciła się we mnie lampka, nie wiem dlaczego: A teraz będzie USA.

Odpowiadasz na pytania, których jeszcze nie zdążyłam zadać, a mam tutaj na kartce. Bo to, co mnie intrygowało, to właśnie w jaki sposób dochodzisz do tej innej formuły podróżowania. Bo standardowo podróże wyobrażam sobie (i w takiej formule też je realizuję), że jadę w pewne miejsce, mam listę miejsc, które chcę odwiedzić, są to miejsca przyrodnicze, kulturalne, czytam sobie o tych miejscach, robię zdjęcia, fajnie jest, niemniej jednak człowiek nie wchodzi tak głębiej, brakuje tego kontaktu…

Szczególnie np. w Chinach, gdzie porozmawianie z kimkolwiek niemożliwe.

Dokładnie. Odpowiedziałeś na to pytanie bardzo konkretnie, jak to było w tych Chinach, że dzięki partnerowi biznesowemu mogłeś wejść głębiej. Myślisz, że jest w ogóle możliwość, żeby nie znając człowieka tam na miejscu, doświadczyć takich prawdziwych Chin?

Nie. Powiem Ci dlaczego: ze względu na moje doświadczenia w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli poznajesz kogoś, kto nagle po 30–40 minutach znajomości zaprasza Cię do domu na 9 dni i nie ma tłumacza między Wami, wieczorem mówi Ci: Zdejmij buty, chodź usiądziemy na ogrodzie i będziemy dotykać gołymi stopami ziemi, to jest uziemianie, i wykłada Ci całą teorię na temat tego, dlaczego przepływ energii z ziemi i dziesiątki tysięcy lat, kiedy ludzkość nie nosiła butów, ma znaczenie dla naszego zdrowia, a w ogóle, to przy okazji opowiada Ci o swoich doświadczeniach z Wietnamu – nie jesteś w stanie przeżyć czegoś takiego, mając tłumacza i śpiąc w hotelach.

Ja w ogóle dziękuję Ci za to, że mogłem opowiedzieć o tych Chinach, bo większość osób, które mnie znają albo czytają moje książki, kojarzą mnie ze Stanami Zjednoczonymi, a nikt nie wie, że tak wiele razy i dogłębnie udało mi się podróżować po Chinach. Niemniej jednak Stany się pojawiły z racji dorastających dzieci i chęci wyjechania na niestandardowe wakacje. I ten Disney World się pojawił. Więc taki tradycyjny wyjazd, dzieciaki, samochód, oczywiście amerykański, z otwartym dachem, parki, wszelkie możliwe rozrywki. I wtedy zacząłem się rozglądać po tych Stanach Zjednoczonych i nagle stwierdziłem, że wow, tu jest coś dla mnie, ale nie w tych miastach, tylko raczej na uboczu. I to ewoluowało.

Ale uważam, że język jest niezbędny do tego, żeby poznawać jakiś kraj. Doświadczyłem tego na swoim przykładzie, bo przez 3 lata pomieszkiwałem w Hiszpanii, w okolicach Marbelli. Tam akurat wszyscy mówią po angielsku, łatwiej się dogadać po angielsku niż po hiszpańsku, bo wszyscy przyjechali z jakiejś części Europy, natomiast rzeczywiście bez języka nie da się otworzyć ani dusz, ani domów.

Dlatego książki właśnie o Stanach?

W Stanach się zakochałem, a to była naturalna tego konsekwencja, niemniej jednak, jeśli miałbym się zdecydować napisać o jakimś innym miejscu na ziemi, to na pewno byłoby anglojęzyczne, bo w tym języku jakoś sobie radzę. Jeżeli miałbym wylądować w jakimkolwiek innym kraju, który nie jest anglojęzyczny, to bym się tego nie podjął.

W Chinach Twoim przewodnikiem był partner biznesowy, a w Stanach?

Moim przewodnikiem w Stanach jestem ja.

To jak to się robi, żeby dochodzić do takich głębokich historii ludzi? Jak Ty to robisz?

Na początku, po napisaniu trzech książek, w każdej z nich jest razem kilkadziesiąt osób, które poznałem, i tak jak mówisz, jedne mniej, drugie bardziej dogłębnie, natomiast dochodzę do wniosku, że ludzie, po pierwsze, są ciekawi kogoś, kto przylatuje z drugiego końca świata, mówi jakimś dziwnym akcentem, łamiąc ich język ojczysty, i mówi, że przyjechał za własne pieniądze, robi to hobbystycznie, bo nie zarabia na tym, i chce napisać książkę o ich kulturze, o życiu codziennym, i opowiedzieć w Polsce, o co tu chodzi w tym ich świecie, który ich otacza. I to zazwyczaj załatwia sprawę. Bo to jest tak irracjonalne, że poświęcasz własny czas, własne pieniądze na to, żeby uczyć się innych kultur, a następnie przekazywać tę wiedzę dalej, że te drzwi otwierają się same.

Ale tak konkretnie, to co? Lecisz, lądujesz gdzieś, idziesz do kawiarni i zaczepiasz kogoś, kto siedzi obok?

Zdarzało mi się, ale nie. Bo jeżeli tak zrobisz, to popatrzą na Ciebie jak na oszołoma, pomyślą, że jesteś oszustem, że masz zwłoki w bagażniki i oni będą następni – mogą być różne reakcje. Natomiast na pewno nikt nie jest otwarty od razu. Mam już takie miejsca, gdzie jest mi łatwiej otworzyć ludzi ze względu na to, że mam znajomych w jakiejś miejscowości i wystarczy, że powiem, że kogoś znam, to od razu otwiera to np. osoby siedzące przy barze.

Ale ci znajomi też się skądś wzięli.

Początek jest taki, że zaczynając przygotowania do napisania książki o Teksasie, zacząłem szukać tematów. Dlaczego chciałem napisać o Teksasie? Bo jak jechałem drogą 66, to mi się spodobało, że niebo jest takie wielkie, i te historie, te westerny, które człowiek oglądał, siedząc w bloku z wielkiej płyty. Musiałem tego doświadczyć. Więc zacząłem szukać tematów. I te tematy się pojawiły. Festiwal grzechotników, gdzie zabija się kilka tysięcy węży w ciągu trzech dni, największe rodeo na świecie (80 tys. ludzi na stadionie w Houston) – takie rzeczy można opisać, doświadczyć i zrozumieć, korzystając z pomocy PR menedżerów. Natomiast w momencie, gdy chcesz poznać lokalesów, to już musisz pisać do ludzi na miejscu.

I ja np. znalazłem drugą najstarszą miejscowość polską w Stanach Zjednoczonych, która się nazywa Bandera, i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że Bandera, oprócz tego, że jest to druga najstarsza polska osada w Stanach, jest też światową stolicą kowbojów. Więc napisałem do urzędu miasta, że chciałbym do nich przyjechać i porozmawiać, czy się czują tymi Polakami, czy nie, i dlaczego są światową stolicą kowbojów. I kogoś tam wydelegowano, a była to dokładnie Eleonora Dugosh Goodley, niestety odeszła kilka lat temu. I Eleonora zaczęła otwierać drzwi. Przedstawiała mi kolejne osoby.

A oni się nie pytali, kim Ty jesteś?

Oczywiście, że tak, ale Google dzisiaj jest. To też bardzo ułatwia. A im więcej książek mam na koncie, tym jest łatwiej.

Bo to była druga książka, ta o Teksasie.

Tak, to była druga. Natomiast mam znajomego, który w Bloombergu pracuje, w Nowym Jorku, razem chodziliśmy na taki kurs na IE University w Madrycie, i on mi powiedział, że ja potrzebuję na miejscu fixera. A fixer to jest taka osoba, że jak leci dziennikarz do Afganistanu, to potrzebuje kogoś, kto będzie mu ogarniał kontakty, hotele, przejazdy, dbał o jego bezpieczeństwo. Ale jak jedziesz do kraju, w którym nie trwa konflikt zbrojny, tylko po prostu szukasz tematu, to nadal potrzebujesz fixera. Więc jeżeli miałbym polecić komuś, jak to zrobić, to poszukaj fixera.

Przyznam się, że do Luizjany pojechałem z jednym kontaktem, a później poznałem ludzi, którzy potrafili usiąść naprzeciwko mnie, otworzyć książkę telefoniczną i spytać, do kogo potrzebuję kontakt, o jakich tematach chciałbym jeszcze napisać, i po dwóch dniach dostawałem nazwisko, telefon, mogłem zadzwonić, ta osoba była uprzedzona. I to już idzie wtedy taka zwykła praca reporterska, czyli od człowieka do człowieka, i to działa najlepiej.

Najciekawsze jest to, że najciekawsi ludzie nie mają Facebooka. I dotarcie do ludzi, którzy dali mi najwięcej, jest niemożliwe za pomocą mediów społecznościowych. Możesz pisać z drugiego końca świata przez Facebooka do kogoś, może Ci odpisze, może nie – bo z mojego doświadczenia wynika, że zazwyczaj nie odpisują. Ale jak na miejscu chcesz się wgryźć w temat np. połowu krewetek i znasz kogoś, kogo możesz poprosić o pomoc, to on na pewno zna kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś w porcie. A ten, kto zna kogoś w porcie, zna pewnie szefa portu. A on Ci da rybaków. I to tak już idzie, jeden za drugim.

Najciekawsze jest to, że najciekawsi ludzie nie mają Facebooka. I dotarcie do ludzi, którzy dali mi najwięcej, jest niemożliwe za pomocą mediów społecznościowych. Możesz pisać z drugiego końca świata przez Facebooka do kogoś, może Ci odpisze, może nie – bo z mojego doświadczenia wynika, że zazwyczaj nie odpisują. Ale jak na miejscu chcesz się wgryźć w temat np. połowu krewetek i znasz kogoś, kogo możesz poprosić o pomoc, to on na pewno zna kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś w porcie. A ten, kto zna kogoś w porcie, zna pewnie szefa portu. A on Ci da rybaków. I to tak już idzie, jeden za drugim.

Taki łańcuch.

Tak. Ale co ciekawe, ludzie są też regionalni. Jeżeli dzwonię do znajomych z Teksasu i mówię, że chcę napisać książkę o Luizjanie (która jest moją trzecią książką), to nie bardzo mogli pomóc. Mogli pomóc bardziej lokalnie, wokół siebie. Kiedy udało mi się nawiązać kontakty w Luizjanie i napisać o różnych tematach, o krewetkach, voodoo czy o Mardi Gras, o Cajun , Kreolach itd., to myślę, że jak teraz bym do nich zadzwonił i powiedział, że chcę pisać o Arizonie, to dużej pomocy bym nie dostał. Więc kiedy obiorę nowy kierunek, czeka mnie znowu szukanie kogoś, kto zacznie mi pomagać otwierać te drzwi. Czy się uda? Nie wiem.

A Arizona jest tym kolejnym kierunkiem?

Nie wiem, jeszcze nie zdecydowałem, na razie ma pustkę w głowie.

Wracając do procesu, bo opowiedziałeś o ludziach i o tym łańcuchu, jak to jest? Np. taka Luizjana, robisz sobie research, co tam ciekawego jest o Luizjanie, i jak masz ten pierwszy kontakt, to mówisz, że byś chciał pisać o tym, o tym, o tym?

Tak. Ktoś powie: napisałeś książkę o Luizjanie, to znaczy o czym? Napisałeś książkę o Niemczech, to znaczy o czym? Tak dużo tematów, ludzi z całego świata. Czy w Polsce, czy w Niemczech, czy w Luizjanie mieszkają ludzie z całego świata. Globalizacja spowodowała, że w dużych miastach żyjemy bardzo podobnie. To znaczy o czym napisałeś? Najpierw trzeba wybrać tematy. Co jest innego w tym miejscu, czym wyróżniają się ludzie, jakie robią rzeczy, których nie robi się gdzieś indziej, jakie zwyczaje kultywują? Chociaż to jest coraz trudniejsze, bo te tradycje jeszcze sprzed 100 lat, które bardzo określały ludzi mieszkających w różnych regionach świata, są już dzisiaj bardziej historią i wszystko jest takie samo. Halloween mamy w Nowym Jorku i w Warszawie, ale już śmigus-dyngus ostatnio widziałem, że jest gigantyczna impreza w Stanach Zjednoczonych, w jakimś miasteczku, już nie pamiętam, którym, ale rzeczywiście idą parady i leją się wodą. Więc to wszystko się przenika.

Czyli najpierw wybieram tematy, później bardzo dużo czytam, kupuję wszystkie możliwe dostępne książki na ten temat – zazwyczaj jedna albo dwie, więcej nie ma. O Luizjanie udało mi się kupić jedną, 9 twarzy Nowego Orleanu, polecam zresztą, i chyba nic więcej. Ściąganie czegoś przez internet też mija się z celem, bo nigdy nie wiesz, co kupujesz, więc de facto dużo przygotowań w internecie, dużo wybierania tematów, potem poszukiwania ludzi, pytania ludzi, czy znają ludzi, i potem tak, jak powiedziałaś – przyjeżdżam na miejsce i mówię: Słuchaj, w ogóle, to chciałbym porozmawiać o Kreolach, a on nagle mówi: Wiesz co, o Kreolach nie mam, ale znam świetnego myśliwego, poluje na aligatory. Albo najlepsza odpowiedź, jaką słyszałem, jak byłem w Luizjanie w zeszłym roku: Wiesz co, w tym temacie to akurat nie mam nikogo, ale mam światowej klasy muzyka, który grywał też na koncertach w Warszawie, a na co dzień wozi turystów i pokazuje im aligatory. W to mi graj!

A po co Ty w ogóle te książki piszesz? Bo ja Ci powiem, dlaczego ja prowadzę ten podcast. Robię to, żeby spotykać takich ludzi jak Ty…

Moja odpowiedź brzmi tak samo. Spędzenie dwóch dni z myśliwym na bagnach w Luizjanie albo porozmawianie z ludźmi, którzy doświadczyli segregacji rasowej i w tej chwili starają się przywracać pamięć Czarnych, którzy mieszkali w ich małej miejscowości gdzieś tam w środku Luizjany, niekończąca się nauka, czytanie o tym miejscu, niekończące się rozmowy przy winie wieczorami na temat tego, jakie ekscesy działy się w lokalnej polityce, niekończące się rozmowy na temat tego, jak się żyje, jakie się ma wartości, jak się patrzy na świat, co się myśli o Polsce i co się myśli o reszcie Stanów Zjednoczonych, ci wszyscy ludzie są tak ciekawi – jestem najbogatszym człowiekiem na świecie dzięki temu, że ich znam.

To są ludzie anonimowi, którzy dzięki temu, że mam szansę pisać książki, mam możliwość do nich dotrzeć. Bo inaczej bym nigdy w życiu ich nie poznał. A każdy z nich daje mi tak dużo, że najbardziej w pisaniu moich książek doceniam ludzi, których poznałem. I jeżeli jeszcze kiedyś jakąś napiszę, to już nie mogę się doczekać tych ludzi, których dopiero poznam. Więc moja odpowiedź jest dokładnie taka sama jak Twoja.

Czyli te książki to jest taki trochę fajny pretekst.

Te książki otwierają mi te drzwi.

Dokładnie tak samo jest z podcastem. Otwiera wiele drzwi, daje dużo fajnych możliwości, pomysłów, dużo fajnych projektów też z tego się rodzi. A przy okazji mam nadzieję, że nie tylko ja wynoszę coś z tych rozmów, ale że Wy też wynosicie stąd dużo inspiracji, motywacji, wiedzy i fajnych pomysłów dla siebie. À propos ludzi, na mojej liście jest też takie pytanie, zapisałam je z pewną nieśmiałością, bo nie lubię takich pytań o TOP 3, ale mam takie pytanie. Jakbyś miał teraz pomyśleć o takich trzech spotkaniach, takich transformacyjnych, które sprawiły, że otworzyły Ci się jakieś klapki w głowie.

W lipcu byłem z moim przyjacielem Tomkiem w miesięcznej podróży po Utah. Przejechaliśmy też arizoński odcinek Drogi 66 i część kalifornijskiego, bo przygotowywałem materiały do przyszłorocznego drugiego wydania mojej pierwszej książki. Ale później pojechaliśmy do Utah i tam dzięki moim znajomym z Teksasu trafiłem do człowieka, który się nazywa Matt Clark . Facet mając 16 lat, był kowbojem, który brał udział w rodeo, jeździł na bykach. Dostał się do finałów krajowych, chciał zostać mistrzem świata w rodeo. I któregoś dnia, to było jakoś w latach 70., wszedł pod zaparkowany na podjeździe samochód swojego ojca, żeby coś naprawić. Zaciągnął ręczny, ale nie wiedział, że jak samochód stoi tak, jak stał, to ten ręczny nie działa, i ten samochód po nim przejechał, trąc jego głową o chodnik przez kilka metrów, łamiąc mu kręgosłup i doprowadzając do tego, że Matt obudził się w szpitalu, mogąc ruszać tylko lewym ramieniem.

Próbował wielokrotnie się zabić w tym szpitalu, ale jak mnie uświadomił: nie dasz rady sam się zabić, przestając oddychać, bo po prostu stracisz przytomność. Był totalnie zrezygnowany, depresja, wiele lat mówiono mu, że umrze. Dzięki temu, że jego mama się nie poddała, ćwiczyli na werandzie, nie umarł. Bo oddawali go do domu starców, lekarze mówili, że w ciągu trzech lat odejdzie.

Dzisiaj ma 60 lat. 9 razy w ciągu całego jego życie lekarze wieścili, że umrze. Jego kręgosłup jest w rozsypce. Czasami musi nosić specjalną kamizelkę na tułowiu, żeby w ogóle utrzymać się w wózku inwalidzkim. Ma dziecko i został bardzo cenionym, wysokiej klasy rzeźbiarzem, który rzeźbi, spawając. Wyobraź sobie rzeźbę konia naturalnej wielkości. bo z tego jest najbardziej znany. Podciąga się na łańcuchach do sufitu, siedząc na wózku inwalidzkim, i spawa konie, wisząc nad nimi w powietrzu. Następnie sprzedaje je za dziesiątki tysięcy dolarów i stoją one w domach i na ranczach bardzo bogatych Amerykanów.

Żeby się poskładać psychicznie, czytał Nietzschego, czytał bardzo wielu filozofów i doszedł do takich wniosków na temat depresji, jak np. że nie powinniśmy, czując się źle i wchodząc w stany depresyjne, od razu biec do lekarza po tabletki, ale powinniśmy to przepracować, bo depresja jest naturalną częścią życia. Jeżeli mówi mi to facet, który jest na wózku inwalidzkim od 16 roku życia, który zmaga się ze swoją cielesnością całe życie i który mimo to osiągnął sukces, jest uśmiechniętym i myślącym człowiekiem, ale nie odrzucającym cierpienia i nie udającym, że nie cierpi, to ja mu wierzę. I po kilku godzinach rozmawiania u niego w domu na temat egzystencji, depresji napisałem na ten temat artykuł. I to chyba jest najważniejszy tekst, jaki do tej pory napisałem w życiu. I to jest takie TOP 3, jeśli o to pytasz.

Można ten artykuł znaleźć gdzieś?

Jest u mnie na stronie.

Super, to podlinkujemy.

Może ktoś go kiedyś gdzieś opublikuje, natomiast jest za długi jak na tekst do internetu czy do gazety, bo ma 30 tys. znaków, a w polskim internecie się nie publikuje niczego dłuższego niż 8–10 tys. znaków, ale on nie nadaje się do skrócenia. Natomiast jeżeli ktoś by chciał spojrzeć na depresję i cierpienie oczami Matta, to polecam u mnie na stronie owczarskiartur.pl.

Podlinkujemy, żebyśmy mogli się zapoznać. Myślę, że temat bardzo na czasie, wielu ludzi zmaga się z depresją. Różne spojrzenia zawsze wzbogacają.

Dokładanie. I pytasz, co mi dają podróże. Przywołam Matta. Jak ciekawych ludzi poznaję? Przywołam Matta. Oprócz niego jeszcze była Eleonora Dugosh Goodley, która nazywała mnie swoim polskim synem, a ja ją swoją teksańską mamą. Miała osiemdziesiąt kilka lat i jak wzburzony droga przyjeżdżałem do Bandery, to mi robiła hamburgery o 22. Mieszkałem u niej w domu, bardzo się zaprzyjaźniliśmy. I mam też takiego bliskiego przyjaciela Jackiego, powyżej siedemdziesiątki pan, mieszka w środkowej Luizjanie i u niego też spędziłem mnóstwo czasu. Więc ci bliscy ludzie są. I to dzięki książkom.

Jeździsz sam czy z kimś?

Jeżdżę albo z moimi dziećmi, albo z moją partnerką, albo z moim przyjacielem Tomkiem, z którym włóczymy się sami i nie boimy się ubrudzić, albo jeżdżę sam.

Jak się różnią te wyjazdy w zależności od tego, w jakim towarzystwie jesteś?

Totalnie się różnią. Dzieci raczej prowadzę w kierunku aktywnego spędzania czasu, więc odrzucam hotele. Jak najbardziej są zachwycone, żagle, narty, ew. droga po prostu. Z przyjacielem lub partnerką jeździmy też aktywnie, ale bardzo lubię jeździć samemu.

Nie wiem dlaczego, ludzie w dużej mierze boją się samotnych wyjazdów. Za pierwszym razem, kiedy jechałem sam, miałem obawy i wróciłem zszokowany tym, jak dobrze się czułem, jeżdżąc samemu. To jest fantastyczne! Dlaczego? Bo jeżdżąc bez nikogo, jesteśmy totalnie otwarci i jesteśmy potencjalną osobą do rozmowy. Więc nie jesteś w stanie poznać tak miejsca i ludzi, będąc w towarzystwie kogokolwiek. Bo zawsze już jesteście parą, zawsze trzeba zaprosić parę, porozmawiać z parą, bez względu na to, czy to jest Twoja partnerka, przyjaciel czy dziecko, to już jesteście we dwoje, we dwóch. Natomiast jak jesteś sam, to jest dużo łatwiej. Takie poczucie samotności ma w sobie coś z poczucia wolności, takiego samodzielnego odkrywania świata.

Rodzimy się i umieramy sami, więc dobrze czasami pobyć samemu. I zapominamy o tym na co dzień, bo cały czas otaczają nas ludzie. A mieć możliwość być samemu przez kilka tygodni, oczywiście cały czas spotykasz ludzi, rozmawiasz z nimi, u kogoś mieszkasz, z kimś spędzasz wieczór, przeprowadzasz wywiad, więc to nie jest tak, że milczysz, ale generalnie jesteś sam. I to bycie samemu jest bardzo oczyszczające.

Nie wiem dlaczego, ludzie w dużej mierze boją się samotnych wyjazdów. Za pierwszym razem, kiedy jechałem sam, miałem obawy i wróciłem zszokowany tym, jak dobrze się czułem, jeżdżąc samemu. To jest fantastyczne! Dlaczego? Bo jeżdżąc bez nikogo, jesteśmy totalnie otwarci i jesteśmy potencjalną osobą do rozmowy. Więc nie jesteś w stanie poznać tak miejsca i ludzi, będąc w towarzystwie kogokolwiek. Bo zawsze już jesteście parą, zawsze trzeba zaprosić parę, porozmawiać z parą, bez względu na to, czy to jest Twoja partnerka, przyjaciel czy dziecko, to już jesteście we dwoje, we dwóch. Natomiast jak jesteś sam, to jest dużo łatwiej. Takie poczucie samotności ma w sobie coś z poczucia wolności, takiego samodzielnego odkrywania świata.

Właśnie sobie zdałam sprawę z tego, że nigdy nie byłam na wyjeździe poza Polskę sama. Raz jeden w Polsce byłam, na weekendzie SPA, żeby troszkę odetchnąć. A poza tym to nigdy. Więc inspirujesz, zachęcasz.

Polecam jeszcze samemu być w drodze, czyli całą logistykę ogarniać. Kładziesz się wieczorem, myślisz, co będziesz jutro robić, rano wstajesz, odpalasz samochód. Wiesz, jak jest fajnie o 5, 6 nad ranem, gdzieś na środku prerii odpalić samochód, włączyć amerykańskie standardy na maksa, otworzyć okno, jechać przez pustynię, po 20 minutach stwierdzić: ale tu ładnie, zatrzymać samochód, nic nie jedzie, stoisz na środku, tylko kojoty wyją, biegają albo leci jakiś myszołów nad Tobą, wyjść z samochodu i wziąć haust powietrza. I tyle. Zasięgu też nie masz. To jest fantastyczne. Więc tak, bycie samemu jest ważne. Tęsknię już za moim samotnym wyjazdem, właśnie sobie to uświadomiłem, ostatni raz byłem rok temu. Coś muszę wymyślić.

Ja już też tęsknię za moim samodzielnym wyjazdem, więc jak tylko skończymy rozmowę, zaczynam planować.

Słuchaj, a wracając do książek, ale nie Twoich – jesteś przedsiębiorcą, m.in założycielem wydawnictwa BookEdit, które skupia się na self publishingu. Czy jesteś w stanie jakoś tak pogrupować motywacje ludzi, którzy chcą wydać swoją książkę?

Tak, myślę, że można podzielić ich na dwie grupy. Specjalistów, którzy w ten sposób dzielą się wiedzą lub wzmacniają swój wizerunek, i tu mam na myśli lekarzy, psychologów, adwokatów, inżynierów, ludzi z różnych branż. Ostatnio np. wydaliśmy książkę człowieka, który zajmuje się flipami w nieruchomościach i napisał, jak na tym zarobić pieniądze. Więc są to specjaliści z różnych branż i oni to robią albo tylko i wyłącznie dla swoich klientów, albo też dystrybuujemy ich książki na rynku. Ale w większości są to ludzie, którzy dystrybuują te książki sami, na różnych konferencjach. Ostatnio też wydaliśmy książkę pani, która się zajmuje prowadzeniem kariery, czyli napisała, jak tę karierę dobrze prowadzić.

A druga grupa to są ludzie, którzy piszą z pasji. Ale też z różnych pobudek. Jedni kochają tworzyć historie, więc piszą romanse, fantasy, powieści, a inni kochają podróże i np. piszą o swoim pływaniu, jak Zbigniew Szoch, którego możesz pamiętać z festiwalu Siły Marzeń, który opowiadał o kajakach. Tak się poznaliśmy. Zadzwonił do mnie i powiedział, że chciałby wydać książkę. Tak zresztą trafił na festiwal. Więc to jest też niesamowite, że mam również podróżników. Mam też kucharzy, ale ich można by zaliczyć do pierwszej grupy, specjalistów.

Albo gdzieś pomiędzy. Trochę pasja, trochę specjalność.

Tak, bo to jest zawód związany z pasją. Ludzie piszą książki i robią to z pasją, więc można powiedzieć, że są napędzani marzeniami.

No właśnie, przed oficjalnym rozpoczęciem naszej rozmowy mówiłeś, że Ty też pomagasz spełniać marzenia – właśnie poprzez umożliwienie wydania własnych książek.

Tak, wielokrotnie jest to spełnienie marzenia, więc spokojnie mogę się pod tym podpisać. Ludzie myślą o tym latami, aż w końcu się decydują. I symptomatyczne jest to, że jeżeli zdarza mi się rozmawiać z kimś, kto wydał książkę już jakiś czas temu u mnie, to mówi, że najcenniejsza w tym wszystkim jest cała ta przygoda, która się wydarzyła po wydaniu książki.

To ciekawe.

Bo po wydaniu książki poznają ludzi. Czy to na bookstagramie, czyli w części Instagrama, która zrzesza wiele tysięcy ludzi w samej Polsce czytających i recenzujących książki. Więc poznają ludzi, nie tylko przez internet, ale też na spotkaniach autorskich, odzywają się do nich inni, którzy piszą. Zwiększa się grupa znajomych, ludzi, którzy dzielą tę samą pasję. Podróżnicy trafiają na festiwale podróżników, kucharze łapią pracę, ktoś trafia do Dzień dobry TVN, bo np. stewardessa, która zmagała się z anoreksją, napisała książkę, wydała ją u mnie i pierwszy raz w życiu była w telewizji, udzielała wywiadu, co było też dla niej przygodą.

To jest właśnie niesamowite, że te książki rozpoczynają cały proces przygody, który następuje po ich wydaniu. Spełniają marzenia, o których nawet czasami nie wiedzieli, że je mieli. Bo marzyli o wydaniu książki, ale potem dzieje się wiele dodatkowych rzeczy, które dają mnóstwo radości.

To jest właśnie niesamowite, że te książki rozpoczynają cały proces przygody, który następuje po ich wydaniu. Spełniają marzenia, o których nawet czasami nie wiedzieli, że je mieli. Bo marzyli o wydaniu książki, ale potem dzieje się wiele dodatkowych rzeczy, które dają mnóstwo radości.

A jak Ty to wszystko robisz? Bo tak: podróże, trójka dzieci, trzy firmy (o właśnie, widzę, że lubisz liczbę trzy, to też jest moja ulubiona liczba) – jak to pogodzić?

Biznes im bardziej jest dojrzały, tym łatwiej sterować nim z tylnego siedzenia, i ten najbardziej dojrzały właśnie tak wygląda. Więc to jest raz. Dwa, biznes książkowy (BookEdit) powstał w wyniku mojej pierwszej i drugiej wydanej książki, bo byłem prowadzony przez regularne wydawnictwa, zdobyłem sporo doświadczenia.

Jakiś rok temu oglądałem wywiad z jednym z polskich miliarderów, który na pytanie, w jaki sposób dobiera nowe inwestycje, powiedział: Nigdy nie inwestuję w coś, na czym się nie znam. To może być najlepszy pomysł na świecie, ale jeżeli ja nie mamo tym pojęcia, to jak jestem w stanie to kontrolować? Więc jak poznałem biznes wydawniczy, to uznałem, że jeżeli mam coś jeszcze w życiu zrobić, to wezmę się za to, czego się właśnie nauczyłem przy okazji pisania własnych książek. I wszedłem na ten rynek z wiedzą na pewno nie tak dużą, jak ludzie, którzy są na nim od 20 lat, ale cały czas ją poszerzam. I miałem jakąś podstawę, z którą mogłem to budować.

Dobra, ale teraz jak ty to łączysz? Tak jak powiedziałeś, biznesy im bardziej są dojrzałe, tym mniej potrzebują czasu, ale wciąż: trójka dzieci, podróże. Czy to jakoś planujesz, np. dzielisz rok, tygodnie?

Podróż po książkę to jest 4–5 tygodni permanentnego pozostawania w tym miejscu, gdzie zbieram materiał. Naprawdę świat się nie zawali, jak znikniesz z niego na 4 tygodnie raz w roku.

Dobrze, że ja to usłyszałam.

To jest totalnie nieprawda, że się nie da. Może jeżeli jesteś gdzieś na etacie i nie dostaniesz tak długiego urlopu, to wtedy tak.

Ale warto przynajmniej zapytać, tak jak Ty to zrobiłeś.

Tak, wszystko biegnie dalej. Wyobraźmy to sobie, dzisiaj jest połowa października, za chwilę będzie połowa listopada, miesiąc temu była połowa września. Tego czasu już nie ma. Coś się zmieniło tak diametralnie? Nie. A w tym czasie mogłabyś być w Luizjanie i zbierać materiał na książkę. Więc moje dzieciaki stwierdzają, że szczęśliwy tato to szczęśliwe one.

Kiedyś to zrozumiały i na pewno nigdy mi nie powiedzą, że nie miałem dla nich czasu, więc tutaj nie mam z tym problemu. Przyzwyczaiły się, że ojciec gdzieś jedzie. Są wyrzuty, że jeszcze ich nie zabrałem do Teksasu, ale nie wiem, czy to jest logistycznie i finansowo do udźwignięcia, ale rzeczywiście to jest do pogodzenia.

Napisanie książki bardziej wymaga ode mnie czytania książek. Każdy z nas wieczorem coś robi, ogląda telewizję, czyta książki, gra w kręgle, chodzi do kina. Ja się przygotowuję do kolejnej książki. A po wyjeździe piszę tę kolejną książkę. Więc ten czas wolny poświęcam na to, bo jest to moje hobby. Każdy z nas ma jakieś hobby i poświęca mu czas, więc to akurat idzie równolegle z pracą i obowiązkami domowymi. To się da pogodzić.

To jedno z moich ulubionych powiedzeń: Jeśli chcesz, znajdziesz sposób. Jeśli nie chcesz, znajdziesz powód. Więc też jestem fanką takiego podejścia. A jakbyś miał pomyśleć o sobie 15 lat młodszym, to jaką byś dał sobie radę?

Za późno zacząłem robić to, co robię w tej chwili. Tak z 5 lat.

Czyli nie czekać?

Nie czekać. Ale niczego nie żałuję, niczego bym nie zmienił. To miało być tak, jak jest. Myślę, że tyle w życiu się już działo i jeszcze będzie się działo, mam nadzieję – nie wiem, ile jest mi czasu pisane, ale staram się brać garściami – że nie ma czego żałować, po prostu trzeba iść do przodu. Radę? To tak jak 15 lat temu byliśmy w zupełnie innym momencie życia, mieliśmy inne doświadczenia, otaczała nas inna rzeczywistość. Nie da się dać rady sobie samemu sprzed 15 lat, bo byliśmy innymi ludźmi.

Tak, jest to takie trochę ćwiczenie teoretyczne. No dobra, to przeformułuję pytanie: Jaką radę byś dał naszym słuchaczom / widzom w kontekście realizacji własnych marzeń?

To jest to, o czym mówiłaś, czyli znajdź swój cel i nie szukaj wymówki do tego, żeby go nie zrealizować. To jest jedyna kwestia. Bardzo często słyszymy od ludzi, którzy osiągnęli jakiś tam sukces (lub niekoniecznie sukces w ogólnym rozumieniu tego słowa, tylko czują się szczęśliwi, spełnieni): odważ się żyć tak, jak chcesz. I tutaj wrócę do Matta i opowieści o psychologii. On powiedział takie zdanie, że esencją życia jest cierpienie. Ja mówię: Jak to? Przecież większość ludzi czują się albo szczęśliwi, albo constans, albo nieszczęśliwi, a ty mówisz, że esencją życia jest cierpienie. A co z tymi ludźmi, którzy chodzą po ulicach, uśmiechają się i mówią, że są szczęśliwi. Kłamią? Zakładają maskę? A on wtedy mi powiedział: Niekoniecznie. Może rzeczywiście są szczęśliwi, ale oni po prostu dobrze nawigują cierpieniem. Wszyscy cierpimy, z różnych powodów, więc powiedziałbym: dobrze nawigujcie cierpieniem i realizujcie marzenia.

Tak się zastanawiam, czy Ci tego życzyć, ale tak, zrobię to: życzę Ci, żebyś Ty również znalazł w sobie tę umiejętność dobrego nawigowania cierpieniem.

Przypominam to sobie codziennie.

I drogę – nieustająco, żebyś ją nawet nie tyle znalazł, bo z tego co opowiadasz to Ty ją już znalazłeś, więc żebyś nieustająco, dzień za dniem znajdował kolejne.

Tak, sam dzień tutaj dzisiaj – poznaliśmy się dosyć niedawno, a mamy teraz możliwość sobie usiąść, porozmawiać. I to jest kolejna pozytywna rzecz, która nas zaskoczyła. A co będzie za miesiąc? Kolejne.

Dzięki wielkie za tę rozmowę.

To ja dziękuję.

Już któryś raz słyszę od mojego gościa, że warto się wybrać w samotną podróż. Po tej rozmowie nabrałam jeszcze większej ochoty na taką wyprawę. Bo życie to droga wielowymiarowa realizowana na różnych płaszczyznach. podobno najdłuższym odcinkiem, który pokonujemy w swoim życiu, jest ten od głowy do serca. I tak sobie myślę, że samotna podróż może pomóc pokonać właśnie ten odcinek. A jakie Ty masz przemyślenia po naszej rozmowie? Daj znać. Każdy komentarz jest dla mnie jak dopływ energii. Będę ogromnie wdzięczna, jeśli mi jej trochę dodasz.

Do zobaczenia już wkrótce w kolejnym odcinku!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to top