W odcinku “Edyta Krakowiak – Droga ważnijsza niż cel” usłyszycie o tym:
Droga ważniejsza niż cel. Piękne, mocne, prawdziwe. Tego Ci życzę drogi słuchaczu i droga słuchaczko, abyś znajdował radość w drodze.
Do usłyszenia w kolejnym odcinku!
Więcej o Edycie znajdziesz tutaj:
Podcast Napędzani Marzeniami dostępny jest też:
A jeśli spodobał Ci się ten odcinek, będę wdzięczna za komentarz i podzielenie się tym odcinkiem z innymi osobami, którym jego treść może być przydatna. Będzie mi też miło jeśli poświęcisz chwile i zostawisz krótką ocenę podcastu w iTunes – dzięki temu inne osoby łatwiej dotrą do tego podcastu.
Ja się wywróciłam podczas tego płynięcia i to jest pytanie, które dostawałam po powrocie i w ogóle po dopłynięciu na Cabo Verde wielokrotnie. Gdzie już wcześniej mój team brzegowy zrelacjonował, że miałam wywrotkę, więc wiele osób się pytało, czy to był najstraszniejszy moment tego rejsu.
Zazwyczaj rozmawiam z moimi gośćmi o tym, jak spełnili jedno ze swoich dużych marzeń. Czasem o marzeniach, które planują albo są w trakcie ich realizacji. Tym razem rozmawiamy o marzeniu, które nie zostało zrealizowane. Zła pogoda sprawiła, że moja gościni Edyta Krakowiak musiała przerwać swój rejs przez Atlantyk na własnoręcznie zbudowanej łódce. Czy traktuje to jako porażkę? A może odwrotnie? Jako lekcję, która dodaje sił do realizacji kolejnych marzeń? Wszystkiego się dowiesz już za chwilę.
Dodam, że to nasza druga rozmowa, w której jest sporo nawiązań do pierwszej – nagranej w lutym. Jeśli jeszcze nie słuchałeś/ nie słuchałaś, to zapraszam najpierw do 60. odcinka podcastu, a potem szybciutko tu wracaj i posłuchaj Edyty i jej historii o niezrealizowanym marzeniu.
Cześć, Edyta!
Cześć! Ponownie witam, tym razem w lepszych warunkach niż poprzednio.
Polemizowałabym, czy lepszych, bo spotkałyśmy się 24 lutego, ja byłam u siebie w domu, a Ty byłaś bardzo daleko stąd, bo byłaś na Wyspach Kanaryjskich, i byłaś dokładnie dzień przed wyruszeniem w wielki rejs, który był Twoim marzeniem, czyli rejs z Wysp Kanaryjskich na Karaiby. Miał trwać 28 dni…
Mniej więcej.
I taki był plan. A jaka była rzeczywistość?
Rzeczywistość była zupełnie inna niż to, co zaplanowane, jak to się czasem zdarza. Nie wszystko poszło tak, jak chciałam. Ale jak teraz o tym myślę, to tak miało być, jakaś siła wyższa nade mną czuwała, żeby przekierować mnie w inne miejsce i żeby to wszytko potoczyło się inaczej. Nie dopłynęłam na Karaiby, bo warunki meteorologiczne po prostu nie pozwoliły na to. Więc w ostatniej chwili, jak jeszcze miałam punkt wyjścia, spłynęłam na Cabo Verde po 11 dniach, gdzie 9 spośród tych 11 było w bardzo silnym sztormie. Więc całkiem nieźle mnie na tej wodzie przetyrało, to było bardzo duże wyzwanie dla mnie, ale uważam, że tak miało być i to, że ja to Cabo Verde zobaczyłam i zwiedziłam, to po prostu coś nade mną czuwało, żeby mnie tam ściągnąć siłą. Bo tak to chyba w sumie wyglądało, że ściągnęło mnie Cabo Verde siłą. I bardzo się cieszę, że się tam znalazłam.
A co takiego działo się na tej wodzie? I od razu też zapytam, bo Twoja łódka nazywa się…? Powiedz mi po polsku, czy wymawia się ją z angielskiego?
Heroina. Po prostu Heroina. Przyjęłam angielską pisownię, żeby rozróżnić jednak tę kobietę Heros od narkotyku, bo po angielsku różni się to literką „e” na końcu, stąd tylko jest po angielsku.
I Heroina – inaczej Bohaterka?
Bohaterka.
No właśnie. I teraz, czy faktycznie musiała wykazać się bohaterstwem Twoja łódka?
Była dzielniejsza niż ja, naprawdę. Nie miała ani chwili zawahania. I to, co ja poczułam, to jest coś niesamowitego, poczułam po prostu gigantyczne zaufanie do tej łódki. Nie spodziewałam się, że coś, co zbuduję samodzielnie, własnymi rękami, łopatologicznie, popełniając masę błędów i pamiętając rzeczy, które zrobiłam źle, będzie tak niesamowicie dzielne. Nic się nie stało. Płynęłyśmy 11 dni w bardzo silnym wietrze, z czego 9 w sztormie, i nie mam praktycznie żadnej awarii. I łódka dzielnie cały czas pruła do przodu. Mogłam dzięki temu się jakkolwiek chociaż regenerować.
Nie spodziewałam się, że coś, co zbuduję samodzielnie, własnymi rękami, łopatologicznie, popełniając masę błędów i pamiętając rzeczy, które zrobiłam źle, będzie tak niesamowicie dzielne. Nic się nie stało. Płynęłyśmy 11 dni w bardzo silnym wietrze, z czego 9 w sztormie, i nie mam praktycznie żadnej awarii. I łódka dzielnie cały czas pruła do przodu.
No właśnie, o to chciałam zapytać, bo 9 dni w sztormie, Ty sama na niewielkiej łódce… Jak można spać? Jeść? Wykonywać podstawowe czynności życiowe, żeby te 9 dni przeżyć?
Zaczynając od jedzenia: to nie było proste. Początkowo, kiedy jeszcze miałam świadomość, że ten plan jest na miesiąc, że muszę wejść w rytm, że nieważne, jakie są warunki, muszę zacząć się przyzwyczajać i tworzyć rutynę dnia codziennego, to starałam się utrzymywać posiłki we właściwych porach. Gotować, przygotowywać.
Problem pojawił się, gdy zaczęło coraz silniej wiać i kiedy nawet zmywanie nie było możliwe, a tym bardziej gotowanie, gdzie przy kolejnej próbie zrobienia sobie ciepłego posiłku wszystko latało dookoła. Wiadomo, na tej łódce ciężko się gotuje, ale w tamtym momencie to było już niewykonalne. Przerzuciłam się więc po jakichś 5 dniach z jedzenia ciepłych posiłków na jedzenie przekąsek. I nienawidzę serka philadelphia do tej pory. Kanapki z tym serkiem, najprostsze do przygotowania, które i tak wylądowały na suficie i z powrotem na talerzu – mam ich dość. Nie będę w stanie spojrzeć na serek philadelphia bardzo długo, myślę.
Dobra, a to jedzenie? Jeszcze przekąski to można jakoś ogarnąć, pewnie gotowe rzeczy też miałaś…
Tak, miałam, jakieś szejki przygotowane w razie czego, orzechy, jakieś takie szybkie dopływy kalorii, żeby jako tako funkcjonować, to się dało, aczkolwiek byłam bardzo wymęczona żołądkowo po tym czasie. Jednak człowiek potrzebuje ciepłego, porządnego posiłku, a nie cały czas jeść orzeszki.
No właśnie, pamiętam, że miałaś w planie kawę z drippera, bo pytałam Cię o coś takiego luksusowego, co nie jest niezbędne na łódce, co można zabrać, i mówiłaś, że maseczki na twarz i dripper to są takie rzeczy. Udało Ci się choć raz nałożyć maseczkę? Uruchomić dripper?
Jeżeli chodzi o dbanie o siebie, to miałam naprawdę dużo czasu, mimo że było ciężko. Zwariowałabym, gdybym cały czas tylko siedziała i pilnowała łódki. Musiałam odpuszczać co jakiś czas, więc forma dbania o siebie, zarówno jeśli chodzi o moją urodę, jak i o jakąś duchowość, to było w sumie moje nadrzędne zadanie każdego dnia. Jakiś tam prysznic – 2 razy podczas 11 dni. Potem już miałam wrażenie, że wystrzelę za burtę, jeżeli tylko wyjdę się spłukać. Ale tak, jakieś zabiegi na twarz, które mnie relaksowały i pomagały jakby przetrwać ten czas, to jak najbardziej realizowałam. Z kawą nie wyszło. Po tym, jak wylądowała 2 razy na ścianie, stwierdziłam, że już nie chce mi się więcej tego zmywać.
Domyślam się, że dzięki temu ta kawa lepiej smakowała po tym, jak już dotarłaś do portu i wyszłaś na ląd.
Wszystko smakowało niesamowicie. Odkrywałam smaki na nowo. Proste rzeczy cieszyły niezmiernie. Ciasto, świeże pieczywo. Wiedziałam, że będę do takich świeżych rzeczy tęsknić, ale w tym przypadku, gdzie nie mogłam zgodnie z planem utrzymywać rutyny, normalnych posiłków i odżywiania się, smakowało nieziemsko.
A dlaczego ta rutyna jest taka ważna?
To jest prawie że miesiąc rejsu, na który ja się szykowałam. Jeżeli bym była rozstrzelona, jeżeli bym nie utrzymywała rytmu dobowego, to mój organizm by się zbuntował. Jestem tego prawie że pewna. Widać to nawet w mojej pracy, gdzie wypływam w rejsy, co prawda jeden po drugim, ale nie są one takie długie, że trzeba dbać o swój regularny rytm dobowy, że organizm się tego domaga, bo inaczej zaczyna się po prostu czuć źle. Zaczynają się jakieś boleści, zaczyna się być rozkojarzonym, sennym. Zatem rytm dobowy jest bardzo ważny. Zresztą rutyna utrzymuje nas w ryzach.
Tak, bo rutynie blisko do dyscypliny, a umiejętność samodyscypliny jest ważna, by osiągać swoje cele.
Ja jestem człowiekiem, który absolutnie nienawidzi rutyny w dniu codziennym, ale to, o czym tu mówię, czyli po prostu, żeby mieć rytuały, które zaczynają i kończą dzień, to musi tam być. Typu ścielenie łóżeczka codziennie rano, żeby zakończyć etap „śpię” i przejść w etap „dzień”.
Ja jestem człowiekiem, który absolutnie nienawidzi rutyny w dniu codziennym, ale to, o czym tu mówię, czyli po prostu, żeby mieć rytuały, które zaczynają i kończą dzień, to musi tam być. Typu ścielenie łóżeczka codziennie rano, żeby zakończyć etap „śpię” i przejść w etap „dzień”.
Zaintrygowało mnie to, bo nie pomyślałabym o tym, że to jest tak istotne. Doszłaś do tego sama, że taka rutyna, powtarzalność, schemat dnia to jest coś ważnego w takim rejsie? Czy przygotowując się, np. rozmawiałaś z psychologiem, który powiedział, że coś takiego jest istotne?
Jak teraz o tym myślę, to był to zlepek bodźców, które dostawałam z zewnątrz i moich przemyśleń. Przygotowywałam się do tego, jak będzie ten mój rejs wyglądać i obserwowałam siebie też podczas wszystkich wcześniejszych, krótkich, pracowych rejsów. I właśnie zlepek tych moich przemyśleń i jakichś informacji. Ale nikt mi tego wprost nie powiedział, że musisz utrzymywać rytm dobowy. Bardziej to były informacje, że ważne jest, żeby zjeść śniadanie codziennie rano mniej więcej o tej samej porze i mniej więcej o tej samej porze pójść spać. Więc była to kwestia czasu, w którym doszłam do tego na bazie własnych myśli i doświadczeń, że trzeba o siebie dbać w kwestii powtarzalności czynności, bo inaczej organizm się absolutnie zagubi. My tam na wodzie mamy kawał trudnego zadania do wykonania jednak. Tak że trzeba cały czas być czujnym, trzeba utrzymywać się w ryzach.
Powiem Ci, że ja sobie tego nie wyobrażam, jak opowiadasz, że byłaś w stanie nałożyć tę maseczkę i zadbać o siebie, a ja sobie wyobrażam sztorm. Nigdy nie byłam na wodzie w trakcie sztormu. Pływałam i po Bałtyku i po Morzu Śródziemnym, więc jakieś tam doświadczenie z wodą mam. Z taką wodą, gdzie są fale. Ale sztorm znam z filmów i nie umiem sobie wyobrazić, żebym była sama na łódce w trakcie takiego sztormu, jaki znam z filmów. Tym bardziej nie jestem w stanie sobie wyobrazić maseczki. Nie umiem sobie też wyobrazić snu. Jak to było z tym snem?
Sen mnie ratował trochę, bo to były te chwile, gdy mogłam odciąć się od bodźców zewnętrznych, z czego regularnie korzystałam. Odcinać się od bodźców zewnętrznych, czyli od tego targającego wiatru na zewnątrz mogłam właśnie przez sen, przez jakąś relaksację, o której już wspominałam i jeszcze przez zagłębianie się w filmy.
Jeżeli chodzi o moje spanie samo w sobie, to wiedziałam z góry, że muszę poświęcać czas na sen. Z czasem tak bardzo wczułam się w rytm płynięcia, że naprawdę sama z siebie się budziłam i sama z siebie byłam w stanie przespać odpowiednią ilość czasu. Udawało mi się nawet spać po 2 godziny – to jest w ogóle szok, nie spodziewałam się, że tyle mi się uda w tak ciężkich warunkach. Po prostu to była kwestia tego, że wczułam się w łódkę, w rytm. Wiedziałam, kiedy łódka potrzebuje mnie czujnej, a kiedy może mi pozwolić na relaks.
No dobra. Ja sobie wyobrażam to tak: wielkie fale, jesteś sama jedna, żagiel, wiatr. Mówiąc wprost: łódka się nie przewróci, kiedy śpisz. Nie miałaś takich obaw? Czy ona jest tak zbudowana, że jest w stanie sobie samodzielnie poradzić? Jest aż tak dzielna?
Ja się wywróciłam.
Okej…
Ja się wywróciłam, podczas tego płynięcia i to jest pytanie, które dostawałam po powrocie i w ogóle wielokrotnie po dopłynięciu na Cabo Verde, gdzie już wcześniej mój team brzegowy zrelacjonował, że miałam wywrotkę, więc wiele osób się pytało, czy to był najstraszniejszy moment tego rejsu. Absolutnie nie. To było po prostu dotknięcie wody, nabranie wody, wstanie łódki. Bo to jest łódka kilowa, więc ona ma taką stateczność, że wstaje, nawet kiedy maszt znajduje się poniżej wody. To jest kwestia balastu na końcu (krótka, techniczna wstawka). To było nic. Byłam tak znieczulona na to, że mnie to naprawdę nie ruszyło. Po prostu wstałam, spojrzałam, przejrzałam całą łódkę, okazało się, że nic się nie stało – tu kolejny raz jestem z nas bardzo dumna – wybrałam wodę i nic nie poczułam.
A Ty byłaś przypięta cały czas? Bo taka wywrotka to też jest ryzyko wypadnięcia.
Jak tylko wysuwałam głowę ponad kabinę, to zawsze byłam już w kamizelce. W środku bym nie wytrzymała planowych dwudziestu paru dni, będąc cały czas w kamizelce, więc gdy przebywałam w środku, to bez niej, zwłaszcza że ta przestrzeń jest na tyle mała, że można się zaprzeć, więc podczas wywrotki siedziałam w bardzo dobrym miejscu, bo siedziałam z jednej strony i po prostu najzwyczajniej w świecie nagle stanęłam stopą na suficie. I potem z powrotem usiadłam, a w środku było tylko dużo więcej wody, nic się nie zmieniło.
Okej…
Tak że, wracając do pytania, nie bałam się, że się wywrócę, bo wywrotka nie była niczym, strasznym. Bałam się, że stracę zdolność popłynięcia dalej, że coś się stanie z moim systemem sterowania. Tam po prostu regularnie, kilkanaście razy dziennie sprawdzałam wszystko, kilka razy regulowałam w trakcie, zawczasu, zanim się coś stanie, sprawdzałam ożaglowanie. Gdybym straciła zdolności płynięcia tam, gdzie chcę, to bym była zdana na pastwę losu. I tak już się czułam jak zabawka dla kotka. Jak mała pluszowa myszka rzucana przez kotka, który się mną zabawia na tym oceanie.
Gdybym straciła zdolności płynięcia tam, gdzie chcę, to bym była zdana na pastwę losu. I tak już się czułam jak zabawka dla kotka. Jak mała pluszowa myszka rzucana przez kotka, który się mną zabawia na tym oceanie.
No dobra, ale przy straceniu zdolności dopłynięcia w pożądanym kierunku, rozumiem, nadajesz sygnał SOS i inne jednostki wtedy mają obowiązek po nadaniu sygnału SOS wyruszyć na pomoc?
Ratowanie życia na morzu jest bezpłatne. Więc ja mogłabym stracić łódkę, ale moje życie powinno zostać uratowane i powinnam być sprowadzona na ląd. Ale nie chciałam stracić łódki, jak jeszcze mamy przed sobą kawał przygody do przeżycia.
Zaraz o to będę też pytać. Mam takie pytanie, co dawało Ci wytchnienie, siłę, może nawet uśmiech. Odpowiedziałaś już de facto na ten aspekt wytchnienia. Czy miałaś takie momenty, że po prostu czułaś się w tych trudnych chwilach radosna?
To, co się działo przez cały ten rejs, jak już zaczęło się robić ciężko, to był jeden wielki kalejdoskop bardzo silnych przeżyć. Przechodziłam od płaczu i zmęczenia zazwyczaj, nie jakiegoś przerażenia i smutku, bo tego nie było, tylko po prostu gigantycznego zmęczenia i wyczerpania do patrzenia: WOW, ale jest pięknie, jest ślicznie, żywioł, po prostu czerpię z tego.
To fluktuowało jedno za drugim, po prostu od płaczu, do radości, przez śmiech, naprawdę kupę rzeczy się we mnie kotłowało, odnajdywałam naprawdę radość w tym, że po prostu jestem tutaj sama daleko i robię coś wyjątkowego, niesamowitego, że mam jedną szansę na milion. Nikt tego nie robi. Że ja mogę teraz czerpać z tego, co się ze mną dzieje, i też czerpać radość z tych trudnych emocji. Naprawdę czerpałam radość, jak potem stawałam z boku, z tego wszystkiego, co się przeze mnie przetoczyło, bo rozumiałam, że właśnie teraz jakby budzę się na nowo. Odkrywam siebie na nowo. Jakby resetuję siebie i tworzę na nowo swoją osobę praktycznie.
O to też Cię chciałam zapytać, bo mówiłaś, że samodzielna budowa łódki Cię umocniła. Chyba użyłaś nawet dosłownie takich słów w naszej pierwszej rozmowie. Czyli samodzielna budowa łódki to było Twoje marzenie, które miało szczęśliwy finał. Twoja wyprawa w sumie też miała szczęśliwy finał, ale inny niż planowałaś. Jakie masz po tym spostrzeżenia, czy to też Cię wzmocniło? Jakie masz wrażenia co do takiej zmiany wewnętrznej po tej wyprawie, która skończyła się inaczej niż planowałaś?
To jeszcze powiem tutaj, że nieważny jest cel, ważna jest przede wszystkim droga. Więc ja naprawdę czuję, że zrobiłam to, co chciałam. Chciałam przeżyć coś naprawdę głębokiego i wielkiego i to przeżyłam, a mam jeszcze kontynuację w przyszłym sezonie, więc jeszcze to się dalej będzie działo. To, co czuję, to że coś się wydarzyło, coś się zaczęło, wsadziłam kij w mrowisko i nie dokończyłam.
Więc zdecydowanie jestem zupełnie inną osobą w tym momencie. „Zupełnie” to może za dużo powiedziane, ale na pewno dużo więcej wartości w sobie znalazłam i w swoim życiu i też dużo więcej rzeczy teraz kwestionuję, układam na nowo, ale jeszcze jest tyle otwartych pytań, na które muszę sobie odpowiedzieć w drugim etapie, że czekam trochę na niego, a trochę chcę jeszcze chwilę mieć przerwy, ale na pewno wrócimy do tego. Bo bez tego nie będę w stanie chyba kontynuować swojego funkcjonowania, jeżeli nie dokończę tej wyprawy, po prostu przez to, że naprawdę wiele procesów się zaczęło i przez te trudne warunki po prostu musiały zostać przerwane. Więc tak, czekamy teraz na ciąg dalszy, zobaczymy.
To jeszcze powiem tutaj, że nieważny jest cel, ważna jest przede wszystkim droga. Więc ja naprawdę czuję, że zrobiłam to, co chciałam. Chciałam przeżyć coś naprawdę głębokiego i wielkiego i to przeżyłam, a mam jeszcze kontynuację w przyszłym sezonie, więc jeszcze to się dalej będzie działo. To, co czuję, to że coś się wydarzyło, coś się zaczęło, wsadziłam kij w mrowisko i nie dokończyłam.
Powiedziałaś, że chcesz kontynuować. Czy to oznacza, że chcesz tę samą trasę jeszcze raz pokonać?
Tej samej trasy nie dam rady pokonać, ale łódka w tym momencie stoi na Cabo Verde, czyli na Wyspach Zielonego Przylądka, mniej więcej w okolicy Dakaru, poniżej Azorów, w okolicy Dakaru, żeby to jeszcze lepiej zobrazować. I w przyszłym roku, jak tylko znów zacznie się sezon, czyli kiedy skończą się huragany, pojawi się regularny wiatr, to wracam i płynę dalej. Tym razem pokonam trasę z Wysp Zielonego Przylądka na Karaiby. Czyli już przez ten właściwy ocean.
A co takiego wydarzyło się na tych Wyspach Zielonego Przylądka? Bo na początku rozmowy powiedziałaś, że tak miało być.
Tak miało być. Bardzo długo zastanawiałam się, czy ten mój docelowy przelot przez Atlantyk zrobić prosto – z Kanarów na Karaiby, gdzie, tak czy siak, trzeba gdzieś w kierunku tych wysp spłynąć – czy jednak zrobić z Kanarów, zobaczyć jeszcze Cabo Verde i dopiero ruszyć na Karaiby. Ja wypłynęłam bardzo późno, tak jak rozmawiałyśmy ostatnio, całe to podróżowanie zajęło mi tyle czasu, że zaczął mi się kończyć sezon. Stąd też decyzja o ominięciu Cabo Verde. I właśnie to nie była taka do końca moja decyzja, z którą czułabym się szczęśliwa. Że jednak omijam kawałek ciekawego świata, mając go na wyciągnięcie ręki.
Dlatego uważam, że to bardzo dobrze, że się tam znalazłam, bo po prostu mogłam odczarować sobie też, stworzyć własne zdanie o tym miejscu, zwiedzić kawał ciekawego rejonu i zostawić łódkę w niesamowicie bezpiecznych warunkach. Poza obszarem huraganów, w suchym klimacie, gdzie mi nie zarośnie, nie zgrzybieje, nie zalęgną się szkodniki. Jest bezpieczna w porcie teraz. Bo jeszcze napomknę tylko: docelowo i tak miałam zostawić łódkę i wrócić, żeby kontynuować ten rejs w kolejnym sezonie, tylko myślałam, że będę już po drugiej stronie, po przelocie.
Co takiego niezwykłego jest w Cabo Verde?
Ludzie są niesamowicie szczęśliwi, mając niewiele. To mnie bardzo urzekło. Jest tam po prostu ogromny uśmiech na twarzach ludzi. Ludzie są weseli, są radośni. Świat funkcjonuje trochę inaczej, bo to są wyspy, które są jednym z biedniejszych krajów, to trzeba przyznać, ale oni czerpią ogrom radości z prostych rzeczy. I też jest to ciekawe kulturalnie.
Obserwowanie, co mają, a czego nie, jak wygląda architektura, jak funkcjonuje kraj, który nie ma wody. Nie za bardzo jest tam dostęp do świeżej wody. Mają odsalarki, naprawdę jest ciężko. Zobaczenie, jak funkcjonuje kraj, który ma niewiele, przyniosło mi takie spostrzeżenie, że im mniej masz, tym jesteś szczęśliwszy i wcale Cię to nie definiuje. My gonimy za czymś, co w ogóle nie ma żadnego sensu, tracimy po drodze kupę pięknych chwil. A tam ludzie naprawdę nie mają wiele i się cieszą tym, co mają.
Zobaczenie, jak funkcjonuje kraj, który ma niewiele, przyniosło mi takie spostrzeżenie, że im mniej masz, tym jesteś szczęśliwszy i wcale Cię to nie definiuje. My gonimy za czymś, co w ogóle nie ma żadnego sensu, tracimy po drodze kupę pięknych chwil. A tam ludzie naprawdę nie mają wiele i się cieszą tym, co mają.
Mam taką koszulkę i zastanawiałam się, czy jej dzisiaj nie założyć. Jest na niej tekst: „Expect nothing. Appreciate everything”. Czyli niczego nie oczekuj, wszystko doceniaj. Brzmi trochę jak kwintesencja tego, co powiedziałaś.
A myślisz, że to jest kulturowo, genetycznie uwarunkowane? Skąd to się bierze, że ludzie mają takie podejście do życia? Czy oni nie znają innego życia? Czy może to jest tak, że na co dzień jest tak trudno, że każdy moment, gdy jest mniej trudno, jest momentem wspaniałym?
To jest bardzo ciekawe pytanie. Mam wrażenie, że to jest tam kwestia społeczna. Ludzie napędzają siebie nawzajem rozmowami, kontaktem ze sobą, wspólnym podziwianiem, wspólnym dążeniem do celu. Ludzie tam mają ogromną kulturę fizyczną. Bardzo dbają o siebie, o swoje ciała. Bo mogą. Do tego nie muszą mieć żadnych środków. I napędzają siebie nawzajem. Więc myślę, że to jest kwestia społeczna. „Spójrz, tam jest ładnie. Doceń to. Zobacz, jak jest fajnie. Pogadajmy. Pójdźmy gdzieś. Nie musimy mieć do tego żadnych środków. Będzie dobrze. I za niczym nie musimy gonić. Nie będziemy mieć więcej, nagle woda nie powstanie”.
A są też nierówności społeczne? Chodzi mi o to, czy widać, że są ludzie, którzy mają więcej pieniędzy, czy jednak jest równość?
Nie zauważyłam jeszcze. Może za mało czasu tam spędziłam, bo spędziłam tam głównie swój czas regeneracji, więc jeszcze chcę tam posiedzieć co najmniej z 2 tygodnie po powrocie. Na razie nie zauważyłam w ogóle, żeby ktokolwiek odstawał. Mam wrażenie, że tam naprawdę życie jest równe. To też może mieć wpływ na to, że nikt za nikim nie patrzy.
Tak, właśnie zadałam to pytanie w tym kontekście, bo wydaje mi się, że w naszym społeczeństwie dużym powodem do frustracji jest to, że widzę, że u sąsiada trawa jest bardziej zielona, więc też bym chciała mieć bardziej zieloną trawę. Ale widzę tylko tę trawę, a nie widzę, że może np. w środku, w domu już nie jest tak fajnie. A jak jest równiej, to pewnie jest trochę łatwiej, bo nie dążę do tej zieleńszej trawy, bo widzę, że ona jest taka sama jak u mnie.
Ja jestem ze świata biznesu, mówiąc wprost i staramy się po zakończonych projektach robić takie sesje lessons learned – czego się nauczyliśmy, co zrobilibyśmy w przyszłości inaczej, co zrobiliśmy bardzo dobrze i warto o tym pamiętać i w następnych projektach stosować te same podejścia. Czy Ty też robiłaś sobie taką retrospektywę? Taką sesję, żeby się zastanowić, co poszło dobrze, a jakie wnioski wyciągnąć na przyszłość?
Myślę, że trochę inaczej niż w biznesowym podejściu, bo ja raczej płynę za tym, co mi przynosi. Na pewno doszłam do tego, że łódka jest dobrze przygotowana – to jest jedna z ważnych rzeczy. Też cieszę się, że jestem na Cobo Verde, bo teraz mogę sobie wziąć więcej rzeczy, które lepiej zajmą mi czas, przemyśleć dużo lepiej to, co mogę faktycznie robić podczas tego płynięcia. Na pewno wiem, że inaczej bym planowała kolejne projekty, ale nie uważam, żebym jakikolwiek błąd tutaj popełniła. To po prostu tak musiało być. To musiało płynąć swoim życiem, to musiało mnie uczyć na bieżąco, ja dopiero odkrywałam w ogóle jak cokolwiek robić, mimo wszystko przyświecało mi wielkie marzenie, które nieważne, jaka droga by była do tego, żeby jednak się znaleźć na tej wodzie i sobie podróżować, byłaby dobra.
Użyłaś słowa „błąd”… Też mam takie podejście: sukces albo lekcja. Albo zrealizujemy to, co chcemy, tak jak planowaliśmy i wtedy jest sukces, albo to jest to lekcja na przyszłość. Mówię o tym głośno, bo ludzie mają takie poczucie (to też moje firmowe doświadczenie), że jak się zadaje pytanie, co moglibyśmy zrobić lepiej, inaczej albo co nam poszło w ogóle nie tak, to jest takie poczucie: „Hmm… To jakie ja błędy popełniłam…”, a jak mówimy „błąd”…
To jest negatywne myślenie od razu.
Tak i poczucie winy. Człowiek jest mniej chętny w ogóle myśleć o tych lekcjach. A myślę, że lekcje są bardzo wartościowe i bardzo ważne. Dlatego też całe to takie przedsięwzięcie nazywa się lessons learned i właśnie jakie lekcje wyciągnęliśmy z tych doświadczeń.
Powiedziałaś, że planowanie. Planowanie w kontekście czasowym? Czy planowanie w kontekście rozpisania sobie tego? Planowanie odnośnie do przygotowania, tak?
Planowanie odnośnie do przygotowania i skompresowania tego w czasie, żeby nie biegać i nie myśleć o 15 tys. rzeczy na raz, gdzie nie wiadomo, która w jakiej kolejności powinna być realizowana, bo tak to mniej więcej u mnie wyglądało, że ja nie miałam żadnej określonej kolejności wykonywania czynności. Nagle coś mi się przypominało i skupiałam całą swoją uwagę na przygotowaniu tego konkretnego aspektu. Potem okazywało się, że coś, co potrzebuje np. zewnętrznej instytucji, czyli zarejestrowanie łódki, że zapomniałam o tym i że nie dostanę tego od ręki, i gdzieś tam to trwało.
Więc myślę, że na przyszłość bym po prostu lepiej chciała przemyśleć po kolei rzeczy, jak powinnam sie przygotować, na czym skupiać się w którym etapie przygotowań, niż to faktycznie było teraz realizowane. Ale to był żywioł. I ten żywioł po prostu uświadomił mi, jak funkcjonuje jednak mój mózg. To też było ciekawe, to jest jedna z ciekawszych rzeczy, które wyniosłam. Zaakceptowałam to, że jestem haosem, że jestem roztrzepańcem i że w sumie to mi to nie przeszkadza, przede wszystkim. A jak komuś to przeszkadza, to jego problem.
To też jest bardzo ciekawe, o czym opowiadasz. Bo z jednej strony jest ta wiedza o sobie, akceptacja siebie. I wydaje mi się, że dopiero to jest punktem wyjścia do myślenia o pewnej zmianie i rozwoju, tego jak działamy, np. że okej, mam świadomość, że jestem chaosem, ale też mam świadomość, że warto trochę bardziej systematycznie się przygotowywać.
Tak, żeby uniknąć frustracji i stresu. Do tego tutaj dążę z tym lepszym przemyśleniem tematu zawczasu, żeby uniknąć najzwyczajniej w świecie momentów absolutnych frustracji i zagubień, gdzie mam wrażenie, że to mnie po prostu przerasta. W tym moje chaotyczne funkcjonowanie jest okej, bo ja inaczej nie potrafię, ale jednak trzeba parę rzeczy utrzymywać w tych punktach, w których powinny być, bo inaczej do niczego nie dojdę.
…mimo że doszłam teraz? A to ciekawe właśnie…
Tak.
Inną drogą, może tak. Może bardziej wyboistą, bez tego opanowania chaosu, ale też do przodu. Bo myślę, że są takie dwa typy podejść. Jedni ludzie to tacy, którzy mają swój wielki cel, marzenie, ono jest gdzieś odległe i jest taką latarnią morską i nie ma tego planu, kolejnych punktów, jak iść. Ale jest ta latarnia, która świeci, i idę na azymut. A jest też drugie podejście, gdzie mam swój wielki cel, marzenie i precyzyjnie wytyczoną drogę do niego. I jedno i drugie podejście jest okej. Trzeba dopasować je do siebie.
Tak, oba podejścia są słuszne i trzeba je dopasować do siebie, to jest właśnie to, co głównie odkrywałam podczas całego tego projektu i tej podróży. Kim ja tak naprawdę jestem? I najciekawsze jest to, że na parę pytań nie mam odpowiedzi jeszcze.
A podzielisz się tym, do czego doszłaś albo tym, co jest otwarte? Wiem, że to już są takie pytania otwarte. Nie wiem, czy jest coś takiego i czy czujesz, że możesz. Jak nie, to następne.
Świetny to będzie temat na czas po faktycznym przepłynięciu kolejnego etapu. Bo teraz naprawdę czuję się, jakby ktoś w mój mózg włożył mi kij, jak w mrowisko, i zaczął w nim grzebać, grzebać, grzebać i tak zostawił. I wyciągnę go dopiero za parę miesięcy.
Czyli, uwaga, za parę miesięcy odcinek numer 3 – to jest już oficjalna zapowiedź. A chciałam się Ciebie zapytać o coś takiego, co ja sobie w głowie nazywam utrwalaniem wspomnień. Jak Ty do tego podchodziłaś? Czy w ogóle planujesz przed takim dużym przedsięwzięciem to, w jaki sposób będziesz utrwalać wspomnienia z jego realizacji?
Na pewno lepiej się przygotuję jeżeli chodzi o możliwość nagrywania i robienia zdjęć, bo teraz miałam po prostu trudności techniczne. I owszem, jest tego materiału trochę, ale jak go przejrzałam po powrocie, to stwierdziłam, że jest go za mało, bo było mi po prostu ciężko cokolwiek zrobić. Chciałabym bardzo uwiecznić więcej i uwiecznić cały proces, zarówno mój prywatny, jak i te fragmenty, którymi mogę się w przyszłości podzielić. Książka jest w trakcie realizacji.
Co prawda mam absolutny kryzys twórczy i mam chwilowo dość myślenia o tym rejsie, więc jest chwila przerwy, ale tak – zdecydowanie będzie to utrwalane we wszystkich możliwych formach, bo to są rzeczy, które mi umykają. Dlatego, jak już zorientowałam się, że nie zrobię żadnych większych materiałów filmowych podczas tego etapu i że lepszych zdjęć nie będzie, to nagrywałam po prostu siebie i swoje przemyślenia. Żeby utrwalić to, co się faktycznie działo w mojej głowie, jak się czułam. Tak że to mam i na pewno będę to kontynuować w rozszerzonej formie przy kolejnych rejsach.
Nie lubię słowa „żałuję”, ale żałuję, że w swoim życiu robię za mało zdjęć, że nie prowadzę pamiętnika, nie robię takich zapisków. Myślę, że też mogłabym nagrywać więcej filmików i zbieram się do tego.
Właśnie najprostszą opcją, którą odkryłam, gdzie nie ma się czasu ani przestrzeni na nic innego, jest nagranie swojego głosu i swojej twarzy, gdzie faktycznie utrwala się chociaż tę emocję, która się działa, za którą później pójdą wspomnienia. Tak już dla nas prywatnie, bo inni ludzie tego nie zrozumieją, ale sami sobie możemy sprawić taką pamiątkę i to jest jedna z głównych pamiątek, jakie mam z tego przelotu. Bo materiały, gdzie regularnie byłam pytania: „A pokaż, jak było, pokaż te trudne warunki”, a ja przeglądam te zdjęcia i nie widać na nich tego, na nich po prostu nie czuć tego.
Dlatego myślę, że też warto przygotowując się do jakiejś większej wyprawy, zastanowić się, jak ja te wspomnienia będę utrwalać.
Edyta, zbliżając się do końca naszej rozmowy, chciałam się Ciebie zapytać, czy Twoje przesłanie dla widzów, słuchaczy podcastu, które miałaś w pierwszej naszej rozmowie, zmieniło się, albo może chciałabyś coś do niego dodać. W pierwszej rozmowie mówiłaś o tym, że to przesłanie można skondensować w sformułowaniu: warto się odważyć. Jak na to patrzysz dzisiaj?
Nadal popieram. To, co mi jeszcze przyszło do głowy, to że tylko przekraczając swoje granice, można naprawdę odkryć w sobie coś nowego. Dopóki nie przekroczymy swoich granic, to nie będziemy w stanie wejść w kolejny etap życiowy i kolejny etap odkrywania siebie. Mogłabym też teraz dodać, że z racji, że moje przeżycia rejsowe były głównie przeżyciami ogromnie trudnymi, żeby się nie bać trudnych przeżyć, trudnych emocji, nie bać się smutku, przerażenia, płaczu. Bo tak, jak już wspomniałam, kiedy spojrzałam na to z boku, to właśnie to najbardziej mnie umacniało. To, że odkrywałam, że jest ciężko, ale wychodzę z tych trudności silniejsza.
Tak że nie bać się trudnych przeżyć, nie bać się trudnych emocji, nie bać się strachu, bo po tym strachu przychodzi nagroda w postaci ogromnej wewnętrznej siły. Ja taką otrzymałam w moich ciężkich rejsowych przeżyciach.
To, co mi jeszcze przyszło do głowy, to że tylko przekraczając swoje granice, można naprawdę odkryć w sobie coś nowego. Dopóki nie przekroczymy swoich granic, to nie będziemy w stanie wejść w kolejny etap życiowy i kolejny etap odkrywania siebie. Mogłabym też teraz dodać, że z racji, że moje przeżycia rejsowe były głównie przeżyciami ogromnie trudnymi, żeby się nie bać trudnych przeżyć, trudnych emocji, nie bać się smutku, przerażenia, płaczu. Bo tak, jak już wspomniałam, kiedy spojrzałam na to z boku, to właśnie to najbardziej mnie umacniało.
Bardzo Ci dziękuję za to przesłanie, za tą rozmowę. Trzymam kciuki za realizację kolejnego etapu Twojego marzenia.
Już na jesieni.
Super, to już jest bardzo blisko. Trzymam kciuki za Twoją drogę. Bo tak, jak powiedziałaś, to ta droga jest clou, a nie finalny cel.
Dokładnie.
Dzięki serdeczne.
Dziękuję serdecznie.
Droga ważniejsza niż cel. Piękne, mocne, prawdziwe. Tego Ci życzę, Drogi Słuchaczu i Droga Słuchaczko. Abyś znajdował radość w drodze.
Do zobaczenia już wkrótce w kolejnym odcinku!