Po raz pierwszy popłakałam się na wizji, mam nadzieję, że nie było tego do końca widać 🙂 To podsumowanie lekcji i wniosków, jakie Julita wyniosła z poszczególnych pustyń jest mi bardzo bliskie. Ja nie biegam przez pustynie w formie dosłownej, ale tak jak mówi Julita – każdy ma swoje pustynie i ja również je mam. Właśnie dlatego ta rozmowa zrobiła na mnie tak duże wrażenie. Julita,dziękuję Ci ogromnie za to co robisz dla siebie samej, dla świata i dla mnie. Drogie Marzycielki, drodzy Marzyciele, jeśli ta rozmowa miała znaczenie także dla Was – dajcie znać. Będę za to ogromnie wdzięczna!
Do usłyszenia w kolejnym odcinku!
Dodatkowe linki:
Więcej o Julicie znajdziesz tutaj:
Podcast Napędzani Marzeniami dostępny jest też:
A jeśli spodobał Ci się ten odcinek, będę wdzięczna za komentarz i podzielenie się tym odcinkiem z innymi osobami, którym jego treść może być przydatna. Będzie mi też miło jeśli poświęcisz chwile i zostawisz krótką ocenę podcastu w iTunes – dzięki temu inne osoby łatwiej dotrą do tego podcastu.
Cześć, Julita!
Witam serdecznie.
Wielkie dzięki, że tutaj się pojawiłaś. Jestem przeszczęśliwa, bo w pewnym sensie znamy się już od dłuższego czasu, od paru miesięcy, ale tak na żywo, to widzimy się dziś pierwszy raz.
Czy Ty pamiętasz swoje pierwsze zawody biegowe?
Tak, pamiętam. To było 30 lat temu, ale pamiętam doskonale. Emocje, które mi towarzyszyły, chyba zostały mi do teraz i je powielam. To był skok w dal. Wybłagałam mojego nauczyciela wychowania fizycznego, żeby móc wystartować w tych zawodach, bo cały czas mnie przytrzymywał, mówił, że to jeszcze nie jest mój moment, aż wreszcie nastała ta chwila i wystartowałam w miejskich zawodach w lekkiej atletyce, wygrałam je.
Ale to było w przedszkolu?
Tak, powiedzmy, że to było przedszkole. To był bardzo, bardzo dziecięcy świat jeszcze, to na pewno. Natomiast wrażenia i emocje po tym pierwszym razie zostały u mnie na zawsze i wiedziałam, że to jest droga, z którą ja się utożsamiam, i to będzie moja droga życiowa.
I wygrałaś te zawody.
Tak, wygrałam, ale to może nie tyle wiedzą, doświadczeniem i umiejętnościami, co po prostu moimi walorami – od samego początku podstawówki byłam najwyższą osobą, więc te pierwsze lata zdecydowanie górowały na tym, że wzrost miał tutaj znaczenie. Wzięłam rozbieg, odbiłam się, wylądowałam, i to było to.
I to był skok w dal.
Tak.
A zawody biegowe?
Zawdy biegowe były połączone tak naprawdę ze skokiem w dal, ale biegi zaczęły się w liceum, to były sztafety, sprinty. Na biegi długie niespecjalnie miałam ochotę. Treningi biegowe były dla mnie bardzo nudne. Pamiętam wtorki, kiedy mieliśmy rozbieganie, to były najtrudniejsze dla mnie treningi, bo po prostu się nudziłam. Ale chyba wtedy nie byłam jeszcze na tyle dojrzała i nie doceniałam tego, co dookoła mnie się dzieje, co mogę dookoła zobaczyć. A takie stricte długie bieganie rozpoczęło się dużo później, kiedy urodziłam drugą córkę, Zuzannę. Tak że stosunkowo niedawno, bo jakieś pięć lat temu.
No właśnie, to tego nie wiedziałam. A jak Ty to rozróżniasz? Długie bieganie to jest jakie?
Długie bieganie dla mnie rozpoczęło się od 2 km. Tak że to nie było tak, że ja od razu wyskoczyłam i poleciałam na te 250 km. Więc zaczynałam bardzo spokojnie, od biegów przeszkodowych, ekstremalnych, typu Runmageddon.
Powtórzę to, co powiedziałaś: Zaczęłam bardzo spokojnie, od biegów przeszkodowych, ekstremalnych…
Bo cały czas muszę mieć jakieś dodatkowe momenty, w których muszę się skoncentrować i przekroczyć jakąś swoją granicę, strefę komfortu. I wpadłam na pomysł, że może ten Runmageddon. Urodziłam Zuzannę i po trzech miesiącach wystartowałam w tym Runmageddonie, nie wiem, czy to był najlepszy pomysł, ale bawiłam się świetnie z moimi znajomymi, to nie był bieg na wygraną, tylko żeby trochę się zresetować, trochę się odciąć i pokonać swoje słabości. I to mi dał Runmageddon. On mi tak naprawdę otworzył furtkę do tego, żeby robić więcej.
Powiedziałaś takie słowa, o które chciałabym dopytać, że wzięłaś udział w tym biegu, żeby pokonać swoje słabości – możesz powiedzieć coś więcej?
Tych słabości chyba każdy z nas ma tak naprawdę sporo, kwestia uświadomienia sobie tego. Ja tych słabości mam całe mnóstwo, ale z każdym biegiem, z każdym wyzwaniem moja świadomość tego, że poradzę sobie, jest dużo większa i łatwiej jest mi funkcjonować na co dzień.
Moimi słabościami są chociażby lęk wysokości, wszelka obawa przed silnym wiatrem, przed wodą, nie lubię wody. Mój mąż jest trenerem pływania i chyba po prostu zabrał mi tę całą pasję pływania, oddałam mu ją z przyjemnością. Więc tych słabości naprawdę jest całkiem sporo, ale z każdym następnym startem oswajałam się z tymi obawami i jestem teraz w tym miejscu, w którym jestem.
Te słabości, które wymieniłaś, mają taki charakter związany ze sportem i właściwie z nimi można żyć: nie musisz pływać, nie musisz biegać, jak jest wiatr. A rozumiem, że Ciebie to jednak uwierało w pewien sposób?
Tak, zawsze mnie uwierało coś, czego się bałam, ale coś, co wydawało mi się, że nie mogę tego zrobić. Raczej lubię podchodzić do wszelkiego rodzaju wyzwań. Zawsze mnie to zastanawiało, gdzie jest ta moja granica, gdzie jestem w stanie się zatrzymać, powiedzieć: nie, to nie jest dla mnie. Na tę chwilę jeszcze nie mam tego punktu, więc cały czas szukam.
Tak, zawsze mnie uwierało coś, czego się bałam, ale coś, co wydawało mi się, że nie mogę tego zrobić. Raczej lubię podchodzić do wszelkiego rodzaju wyzwań. Zawsze mnie to zastanawiało, gdzie jest ta moja granica, gdzie jestem w stanie się zatrzymać, powiedzieć: nie, to nie jest dla mnie. Na tę chwilę jeszcze nie mam tego punktu, więc cały czas szukam.
Skojarzyły mi się z tym, co mówisz, słowa Marka Wikiery, który ukończył również 4 Deserts Grand Slam, i on mówi: boję się, dlatego to zrobię. Tak mi to bardzo rezonuje.
Coś w tym jest. My z Markiem Wikierą mamy bardzo wiele wspólnego, mamy kilka wspólnych teorii, które nam się mocno wiążą, może dlatego tak się dogadujemy. Marka poznałam tuż przed moimi wyjazdami na 4 Deserts i zdecydowanie powielam jego teorię: boję się, dlatego to zrobię.
A jak w ogóle pojawił się w Twojej głowie pomysł na to konkretne wyzwanie, na 4 Deserts Grand Slam?
Grand Slam pojawił się w momencie, kiedy wygrałam Runmageddon Sahara na 50 km, to było trzy lata temu I ku mojemu zaskoczeniu napisał do mnie na Facebooku pewien pan, Marek Rybiec, czy moglibyśmy spotkać się na kawę i wymienić doświadczenia. Jak ja zobaczyłam, że to jest Marek Rybiec, o którym doskonale wiedziałam, co zrobił, nie zastanawiałam się, tylko od razu przyjęłam zaproszenie.
To powiedzmy może, bo nie wszyscy znają.
Marek Rybiec jest Grands Slammerem 4 pustyń z 2018 roku. Zrobił to sam, tak że to też była bardzo wyjątkowa sytuacja i wyjątkowe wyzwanie dla niego. Okazało się, ze mieszkamy z Markiem blisko siebie od ok. 11 lat, a nigdy się nie spotkaliśmy, więc to był chyba jakiś powód, żebyśmy się mogli spotkać i wreszcie poznać. I tak to się zaczęło. Ja opowiedziałam o Runmageddonie Sahara , wiedziałam już o 4 Desert, bo gdzieś tam to przemknęło i te pustynie zaczęły mi się bardzo, bardzo podobać, a Marek mi powiedział o tym więcej, i to było to.
Zdecydowanie mnie zainspirował, jest moim mentorem do teraz, bardzo dużo mi pomaga. I tak ta przygoda się zaczęła, że w 2019 roku podjęłam decyzję, że chcę to zrobić w 2020, ale niestety pandemia nas zatrzymała i musieliśmy poczekać do roku 2022, i myślę, że to było dobre.
A możesz opisać, na czym w ogóle polega to wyzwanie?
Grand Slam 4 pustyń polega na tym, że pokonujemy w jeden rok cztery pustynie. W tym roku udało nam się to zrobić w siedem miesięcy, więc w przyspieszonym trybie. Sam bieg polega na tym, że musimy pokonać 250 km na wytyczonej trasie z plecakiem pełnym obowiązkowego wyposażenia. To oznacza, że musisz mieć swoją żywność, swoją kuchnię tak naprawdę, czyli jedzenie liofilizowane.
Na cały bieg?
Tak, całe sześć dni biegu, bo to jest bieg etapowy. Każdego dnia biegnie się inny dystans. Przez pierwsze cztery dni biegniemy standardowo po 40 km, piątego dnia mamy 80 i szóstego dnia taki celebracyjny bieg 5 – 10 km, kiedy świętujemy to, że przetrwaliśmy, po prostu. Plecak ma w sobie aptekę, kuchnię, sypialnię, łazienkę. To wszystko się mieści w tym naszym małym plecaczku. Jego waga wynosi u najbardziej doświadczonych 6,5 – 17 kg. Sporo. Te 17 to już jest naprawdę wyczyn. I tak każdego dnia śpimy pod płachtami albo namiotami, które nam oferują organizatorzy, i od organizatorów otrzymujemy oprócz tego tylko i wyłącznie wodę. Woda jest jedynym takim wsparciem ze strony organizatora. Cała reszta jest po naszej stronie.
I konkretnie to są pustynie Namib, Afryka…
Tak, jest pustynia Namib w Afryce, jest pustynia Gobi w Mongolii, z racji pandemii w tym roku zamienili ją na Gruzję na granicy Azji, bo jest też zasada, że musi to być inny kontynent, dalej jest Atakama w Chile, to jest Ameryka Południowa, i ta najbardziej chyba ciekawa dla wszystkich: Antarktyda.
Ciekawa jestem, czy Ty o tym wiesz, że ten bieg jest uznawany jako TOP 10 wyzwań w skali całego Globu i w skali wszystkich możliwych sportów, czyli jest bardzo trudny, TOP 10 pod względem wyczynowym. Co konkretnie jest w tym tak bardzo trudnego?
Jak najbardziej, zgadza się. Ja przebiegłam kilka innych takich biegów, żeby zobaczyć, jak to jest, natomiast 4 Deserts, szczególnie Grand Slam, bo 4 Deserts różni się od Grand Slama tym, że 4 Deserts możesz robić każdego roku inną pustynię i to się tak fajnie, ładnie komponuje, ale jesteśmy spokojni, natomiast w Grand Slam trzeba się naprawdę spiąć, żeby to wszystko poskładać w te siedem miesięcy. Te biegi różnią się przede wszystkim tym, że każdy bieg odbywa się na innym kontynencie, więc trzeba tam dotrzeć. Po drugie warunkami klimatycznymi, jakie tam są. Każda pustynia cechuje się innymi warunkami, skrajnymi, totalnie ekstremalnymi…
To może przejdźmy po kolei przez nie.
Namibia – pierwsza pustynia, której się nie mogłam doczekać, czuję zdecydowani miętę do Afryki. Tam zaskoczyła nas temperatura. Namibia przywitała nas ponad 50-stopniowym upałem, więc gorąco.
Gruzja – wyjątkowy bieg, bo nie byliśmy na to gotowi, to był bieg górski. Warunki, jakie tam spotkaliśmy to deszcz, zimno, więc przez cały tydzień byliśmy po prostu mokrzy.
Atakama – chyba najbardziej magiczna pustynia, mogłabym o niej opowiadać bardzo długo. Sucha, wietrzna i w nocy mroźna (do -8 stopni). Więc ta różnica dzień do nocy też była bardzo odczuwalna.
I ostatnia, Antarktyda – temperatura, aczkolwiek tutaj byliśmy mocno zaskoczeni, bo ta temperatura nie doskwierała nam aż tak mocno, więc skupiałabym się bardziej może na głębokim śniegu.
Jeszcze wrócę do tej magii Atakamy, bo to mnie zaintrygowało. Wyjaśniłaś pod względem klimatycznym, specyfiki pogodowej i ukształtowania terenu, a co dla Ciebie osobiście było najtrudniejsze podczas tych biegów?
Dla mnie najtrudniejsze były pierwsze dwa biegi, bo Namibia i Gruzja dały mi bardzo dużą lekcję, to były kontuzje. Nieoczekiwane, z którymi nigdy nie miałam problemów i nagle się pojawiły, więc walka z tym bólem była dla mnie najtrudniejsza. Być może przez to nie odczuwałam tak temperatury w Namibii, bo wszyscy narzekali, a ja się po prostu nią nie zajmowałam, bo miałam inny problem, więc może to mnie jakoś odcięło, może na szczęście, nie wiem. W każdym razie taki fizyczny ból i potem mentalna walka były dla mnie chyba najtrudniejsze. Atakama i Antarktyda, mimo że takie skrajne warunki, to były dla mnie najprzyjemniejsze pustynie.
Przygotowując się do tej rozmowy, czytałam, że spotkały Cię jeszcze trudniejsze warunki pogodowe niż to, o czym wspomniałaś, bo burza piaskowa, która utrudnia orientację w terenie.
Zdecydowanie burza piaskowa na Atakami próbowała mnie złamać i po części gdzieś tam się to udało, ale to tylko na chwilę. Zawsze się zastanawiałam, jak to jest, ja jestem taka trochę ciekawska i lubię doświadczać. Burza piaskowa, która nas spotkała, zaczęła się bardzo niewinnie, bo dobiegliśmy do punktu kontrolnego (na każdym etapie mamy kilka punktów kontrolnych, do których musimy uzupełnić wodę do warunkowanej i umownej ilości, jest tam cały sztab lekarzy, którzy sprawdzają, czy jesteś w tanie biec)…
Czyli oni też Cię dopuszczają do dalszego udziału?
Tak, pod tym względem są bardzo restrykcyjni. I dobiegliśmy do drugiego punktu kontrolnego, to już był 20 km i wzmógł się wiatr, a wolontariusze na tym punkcie stwierdzili, że teraz ten wiatr nas poniesie, i nikt nie zdawał sobie specjalnie sprawy, że to może być tak niebezpieczne.
Ja już przeanalizowałam, że wiatr wieje mi mocno w plecy, więc będzie mi lżej, ruszyłam przed siebie i nie trwało to długo, bo przebiegliśmy jakiś kilometr i w pewnym momencie po prostu zaczęła się taka wichura, że pozrywało wszystkie punkty orientacyjne, czyli te nasze różowe chorągiewki, nie było nic widać, piasek wchodził po prostu wszędzie, nie mogliśmy pić, bo wszystko było w piasku.
Znalazłam pięciu mężczyzn, którzy również próbowali biec, ale zatrzymali się i byli totalnie sparaliżowani, przerażeni tym, co się dzieje. Nie wiedzieliśmy, co robić. Każdy szukał tych punktów orientacyjnych, ale ich nie było widać.
A zegarek GPS? Macie taki sprzęt?
Nie mamy. To jest jeden z powodów właśnie, dla których te biegi są tak trudne i uznawane jako TOP 10. Czyli jak się zgubisz, to może kiedyś Cię znajdziemy – na tej zasadzie. Podpisujesz klauzulę i wszelkie zasady, więc bierzesz to na siebie. Po prostu. Więc to dodatkowo dodaje adrenaliny i takiego małego smaczku, że tak powiem.
I w tym punkcie krytycznym, w którym się znaleźliśmy, każdy próbował iść w inną stronę i tutaj chyba zadziałała moja kobieca intuicja, zatrzymałam tych chłopaków, powiedziałam: słuchajcie, na spokojnie. I oni mi zaufali i jakoś tam trafiliśmy. Ewidentnie to była intuicja, bo tych chorągiewek nie było.
Byliśmy wykończeni, odwodnieni. Jak doszliśmy do kolejnego punktu kontrolnego, czekało tam już 30 innych zawodników. Schowaliśmy się dookoła samochodów, tak żeby jak najmniej nam doskwierał ten piasek i czekaliśmy ok. dwie godziny, nie piliśmy, nie jedliśmy. Organizator powiedział, że musimy przejść kolejne 3 km, żeby nas ewakuowano, i to była taka bardzo zła informacja, bo wszyscy byliśmy już tym naprawdę bardzo wykończeni, ale ruszyliśmy przed siebie.
I znaleźli nas jacyś lokalsi, jacyś pobliscy mieszkańcy, po prostu wpadliśmy do nich na pakę samochodu i oni dowieźli nas do miasta, tam, gdzie mieliśmy zorganizowany biwak w jakiejś opuszczonej szkole czy stołówce.
Ale w momencie, gdy wsiadłam na tę pakę, po prostu wszystko mi puściło, że okej, jestem uratowana, wszystko będzie dobrze, ale: do cholery jasnej, co ja tutaj robię? Mam dzieci, mam wspaniałą rodzinę. I to był taki moment, kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy nie przekraczam już takiej rozsądnej granicy. Ale trwało to chwilę, bo organizatorzy przywieźli pizzę. Pizza, słuchajcie, działa. Pizza naprawdę działa, zmotywowaliśmy się, dali nam odpocząć i kolejnego dnia ruszyliśmy dalej.
To jest jeden z powodów właśnie, dla których te biegi są tak trudne i uznawane jako TOP 10. Czyli jak się zgubisz, to może kiedyś Cię znajdziemy – na tej zasadzie. Podpisujesz klauzulę i wszelkie zasady, więc bierzesz to na siebie. Po prostu. Więc to dodatkowo dodaje adrenaliny i takiego małego smaczku, że tak powiem.
Zerkam na swoje pytania, bo mam tutaj pytanie o kryzysy psychiczne – takie, w których sobie myślisz: Po co mi to było? Mogłam zostać w domu i biegać spokojnie po lasach – to tak à propos tego, co powiedziałaś.
I pytanie: po co Ci to było? Powiedziałaś wcześniej o tym przełamywaniu siebie, o przekraczaniu granic. Czy to jest to? Czy są jeszcze jakieś inne powody?
Takich powodów jest tak naprawdę całe mnóstwo. Bo na początku, jak w ogóle zaczęłam myśleć o tych startach, to bardzo samolubnie myślałam, tylko o sobie, że chcę to zrobić, że chcę pokazać sobie, na co mnie stać, przełamać swoje bariery i blokady psychiczne, natomiast jak ta maszyna ruszyła, to zaczęły się pojawiać kolejne powody. Jednym z nich jest pomoc innym. Tutaj chciałam pomóc moim koleżankom, które mają taką pustynię na co dzień. Bo tak naprawdę każdy ją ma, kwestia co my z nią zrobimy i jak sobie z tym poradzimy.
I tutaj wsparłam Emilkę Bagorro i jej córkę, która jest sparaliżowana, pomogłam Anecie, która po raz kolejny walczy z nowotworem, wsparłam również Justynę i jej syna Bruna, który też jest sparaliżowany i ma dużo kłopotów ze zdrowiem, i ostatnim moim wsparciem w 4 Deserts był bieg poświęcony dla fundacji Marka Kamińskiego, który jest wybitnym człowiekiem, który zdobył dwa bieguny, więc to nam się bardzo fajnie połączyło. To był jeden z powodów.
Drugi, taki bardziej mój osobisty powód, to że 3,5 roku temu mój absolutny autorytet mężczyzny i ojca, mój tata, miał wypadek. Niezwykły sportowiec amator, który też jakoś tak mnie chyba ukształtował, dlatego jestem, jaka jestem. Miał wypadek, który spowodował, że jest sparaliżowany, pracuje mu tylko lewa ręka, nie mówi, bo jego mózg jest uszkodzony, natomiast jest świadomy i wszystko rozumie, tylko jego ciało go nie słucha. Jest po prostu uwięziony w swoim ciele.
I kiedy wygrałam Saharę, widziałam jego emocje, widziałam, jak się bardzo cieszy, jak bardzo jest dumny, a to było dwa tygodnie przed wypadkiem. Po wypadku zapytałam, czy jest coś, co mogłabym jakoś ułatwić, zrobić, żeby uprzyjemnić mu to życie, i on pokiwał głową, że jest coś takiego. Rozmowa z moim tatą jest na zasadzie kalamburów i doszliśmy do tego, że chciałby, żebym jeszcze jakąś pustynię przebiegła. Więc zaproponowałam mu te pustynie i się zgodził, nie mówiłam mu, ile to będzie kilometrów, ale zgodził się i tak to się zaczęło.
Więc to chyba takie dwa najważniejsze powody, żeby pomóc komuś innemu. Jeżeli potrafię to zrobić bieganiem, to super pokazać moim rodzicom świat, bo oni już tam nigdy nie trafią. I uczniowie. Uczniowie to też taki mój mały skarb, któremu pokazuję, że ten sport to naprawdę nie jest tylko wysiłek, ale też coś pięknego, ma inne strony. Można poznawać, można doświadczać, można przeżywać, można się przede wszystkim cieszyć i doceniać życie. I oni zaczynają to zauważać – to dla mnie jest największą satysfakcją i wygraną w tym wszystkim.
Do dzieci też będę chciała wrócić, ale pominęłam właśnie ważne pytanie, do którego teraz w pewien sposób nawiązałaś, bo chciałam zapytać, czy Twoi rodzice biegają albo biegali właśnie, jak Ty byłaś mała.
Moi rodzice, zanim przyszłam na świat, bawili się spotem. Byli amatorami, ale gdzieś tam zawsze ten sport był obecny w ich życiu. Potem przyszłam ja, więc oddali mi pałeczkę, którą wykorzystałam w 100%, bo cały czas latałam na podwórku, a potem już na stadionach.
I dalej oni sami zdecydowali, że chyba coś trzeba z tym zrobić, że może trzeba wrócić, i na ostatnie lata, tuż przed wypadkiem mojego taty zaczęli startować w zawodach na kijkach, na nordic walking. Startowali w mistrzostwach Polski. Moja mama również ma stopień inwalidztwa, więc była przezadowolona, kiedy stawała na podium. To były bardzo, bardzo fajne chwile. W tej chwili tata już nie może robić nic, a mama jest na tyle zaangażowana w opiekę nad tatą, że też tego czasu ma bardzo mało. Natomiast kiedy ja przyjeżdżam do niej, to idziemy na nordic walking albo kręcimy hula-hoopem, bo to też jest bardzo fajna zabawa.
Trochę tak łącząc Twoje dzieciństwo i to wsparcie, inspirację ze strony rodziców, i to, o czym powiedziałaś, że bardzo Cię cieszy, że jesteś też inspiracją dla dzieci, które uczysz, to kto poza rodzicami jest dla Ciebie inspiracją? Jak Cię wspiera otoczenie? Bo Klaudia, którą znasz, też miała okazję siedzieć na tej kanapie z takim przesłaniem: otoczenie ma znaczenie. Jak to jest u Ciebie?
Zdecydowanie. Ja za każdym razem powtarzam i staram się to umieszczać w mediach, ze sama nie byłabym w stanie tego zrobić, w ogóle nie ma szans. Jak ruszyłam z całym projektem, pierwszy był, wiadomo, Marek Rybiec, później zdarzył mi się wypadek. Kiedy przygotowywałam się do programu Ninja Warrior Polska, bo też sobie wymyśliłam, że spróbuję, zerwałam więzadła krzyżowe w kolanie. Czekała mnie bardzo poważna operacja, której nikt nie chciał się podjąć, ale z pomocą przyszedł mi dr Michał Szyszke, którego serdecznie pozdrawiam. I on stwierdził, że naprawi mi to kolano za jedną operacją i będę mogła wrócić do biegania.
Więc to byli dwaj mężczyźni, którzy uwierzyli we mnie jako pierwsi. A potem poszła cała lawina. Bo była cała rzesza osób, które chciały mnie wesprzeć, czy mentalnie, czy finansowo, czy sprzętowo. Naprawdę jest ich bardzo dużo i oni mnie chyba tak naprawdę zainspirowali, oni we mnie uwierzyli. Bez nich naprawdę nie byłabym w stanie tego zrobić. To działa trochę tak, że gdybym była sama, to chyba szybciej bym się poddała, albo miała częściej momenty, że to nie ma żadnego sensu i chyba bym usiadła i zrezygnowała. Tak, jak kiedyś nad tym zastanawiałam, tak by to wyglądało, podejrzewam.
A tutaj jednak mam ogromne skrzydła, ten parasol nade mną cały czas jest, więc biegając z taką energią, z taką siłą od znajomych, od rodziny, od przyjaciół, od kibiców to nie było możliwe, żebym tego nie ukończyła.
Więc to byli dwaj mężczyźni, którzy uwierzyli we mnie jako pierwsi. A potem poszła cała lawina. Bo była cała rzesza osób, które chciały mnie wesprzeć, czy mentalnie, czy finansowo, czy sprzętowo. Naprawdę jest ich bardzo dużo i oni mnie chyba tak naprawdę zainspirowali, oni we mnie uwierzyli. Bez nich naprawdę nie byłabym w stanie tego zrobić. To działa trochę tak, że gdybym była sama, to chyba szybciej bym się poddała, albo miała częściej momenty, że to nie ma żadnego sensu i chyba bym usiadła i zrezygnowała. Tak, jak kiedyś nad tym zastanawiałam, tak by to wyglądało, podejrzewam.
A tutaj jednak mam ogromne skrzydła, ten parasol nade mną cały czas jest, więc biegając z taką energią, z taką siłą od znajomych, od rodziny, od przyjaciół, od kibiców to nie było możliwe, żebym tego nie ukończyła.
Też tak myślę. Uważam, że ta motywacja płynąca z wewnątrz jest ultra ważna i bez niej bardzo trudno, ale bez takiego dmuchnięcia w skrzydła i wiary innych ludzi w nas jest jeszcze trudniej.
Zdecydowanie.
Teraz w kontekście dzieci: bo strony mówisz, że byłaś żywym dzieckiem, miałaś ten temperament i coś cię pchało do tego, żeby się ruszać, inspiracja w domu rodzicami do ruchu, a są dzieci, które mają inne ukształtowanie, spokojniejszy temperament, może nie mają takich wzorców w domu… nie mówię, żeby teraz każdego na siłę zachęcać do biegania, bo ważne, żeby mieć swoje pasje, ale one mogą być różnorodne, ale chciałam zapytać o rolę szkoły, nauczycieli – jak Ty to widzisz? Jak można wesprzeć dzieci w tym czasie szkolnym do takiego pełnego życia?
Kiedyś się mocno nad tym zastanawiałam, bo każdy z nas jest inny i tak jak powiedziałaś, każdy ma różne predyspozycje i inne zainteresowania. Pracuję w szkole, w której jest 2 tys. dzieci, szalonych jak każde dziecko, w domu mam dwie córki, moje dwie ukochane czarownice, Julię i Zuzię, które też dają do wiwatu, ale nie do końca jeszcze lubią sport, wysiłek, mam nadzieję, że przyjdzie na to czas, szczerze powiedziawszy, natomiast zawsze zastanawiałam się, co mogę zrobić, żeby te dzieciaki chciały.
Jak wychodziliśmy na bieganie, 3/4 było załamane, ja to widziałam. Jak graliśmy w kosza, to z kolei inni byli niezadowoleni, i tak cały czas coś było nie halo. U mnie prostą rzeczą, która się bardzo fajnie sprawdza, jest to, że te moje zajęcia wyglądają trochę inaczej. Każde dziecko ma prawo wybrać, co chce robić. Jeżeli jest grupka ludzi, którzy chcą grać w kosza – proszę bardzo, grają w kosza. Ci sami z tej klasy grają w badmintona, inni się rozciągają. Zawsze jednak staram się, żeby wybrali coś dla siebie. Dużo o tym rozmawiamy. Oni teraz sami już widzą, że ja nie jestem najmłodsza dla nich, ale jestem sprawna i zdrowa.
I szczególnie po pandemii oni zaczęli zauważać, że ten ruch jest jednak ważny, że to nie suche gadanie, tylko coś za tym idzie. A jeżeli jeszcze do tego dołączymy, że możemy sobie pojechać na jakieś zawody dowolne, czy to będą szachy, badminton, czy to będą biegi i poznać tam fajnych ludzi, zobaczyć fajne miejsce, być może trochę się podszkolić w jakimś języku, bo to są przecież najlepsze lekcje, to zaczyna się tam to drzewko nasze rozrastać, bo zaczynamy wchodzić w inne kategorie, inne zainteresowania, i to wszystko się pięknie łączy. Ruch, wiedza, doświadczenie, przygoda.
Czyli zamiast nakazywać i zmuszać, to podpowiadać i dawać możliwość wyboru.
Dajemy możliwość wyboru. Często oni sami zaczynają proponować coś, na co ja bym w życiu nie wpadła. Dla mnie to jest super nagroda. Bo ja mogę im to dać, a oni sami zaczynają szukać. To jest chyba najlepszy sposób na znalezienie własnej drogi.
Julita, wróćmy na pustynię, bo ja tu mam jeszcze kilka rzeczy, o które chciałam Cię zapytać. Przygotowania. Sportowe, to wiadomo, że jest to taka podstawa, ale czy Ty się przygotowujesz też od strony psychicznej?
Chyba nie. Szczerze powiem, że naturalnie mi to przychodzi. Może przez to życie, którego doświadczałam, nie było zbyt łatwo, chyba wypadek taty mnie też bardzo mocno uodpornił i dał mi taką poważną lekcję, że ja muszę to po prostu pozbierać, natomiast psychicznie chyba byłam zawsze odporna. Być może ten sport mnie ukształtował od samego dzieciaka, tam trzeba walczyć, trzeba być skoncentrowanym, punktualnym, jest całe mnóstwo takich zalet, kórych sport nas uczy.
I się przegrywa.
Tak.
I trzeba z tym żyć.
Tę porażkę można – i tego się nauczyłam – zamieniać w coś, co dało mi bardzo dobrą lekcję, bo chyba najlepiej jest się nauczyć na błędzie swoim. Często właśnie, jak z Markiem rozmawiałam, on przechodził mnóstwo kryzysów na pustyniach, ja po tych rozmowach już sobie tak torowałam w głowie, tak już sobie uświadamiałam, że ja nie będę miała tych kryzysów, że to wszystko będę po prostu przyjmowała i muszę sobie z tym poradzić, nie ma innej opcji. I chyba tak jest najłatwiej w życiu. Jak już sobie coś powiemy pozytywnie, że nie ma siły, musimy to zrobić, to naprawdę znajdują się takie pomysły i takie rozwiązania, że to zaczyna działać.
A ta magia? Bo tak dużo rozmawiamy o tym, że jest trudno, że jest niebezpiecznie, ale myślę, że było też pięknie?
Każda pustynia z wyjątkiem Gruzji, bo Gruzja nie była pustynią, była tylko biegiem górskim, miała coś w sobie zdecydowanie takiego magicznego. Natomiast Atakama… Jest tam coś w powietrzu, ciężko jest mi to opisać, najlepiej tam pojechać, jeżeli jest możliwość, i po prostu samemu tego doświadczyć. I najlepiej, jeżeli potem dacie mi znać, czy faktycznie tak jest.
Zachęcamy i słuchaczy i oglądających.
Zdecydowanie. Atakama, Chile, piękna sprawa. Być może dlatego, że przez kilka dni przed wyjazdem do centrum pustyni, jak to mogę nazwać, byliśmy w San Pedro, opuszczona miejscowość na czas pandemii, a w tym czasie, jak my przyjechaliśmy, to zaczęło się to miasto odnawiać, zaczęli się sprowadzać mieszkańcy. I to życie, ta radość, że oni mogą wrócić wreszcie do swojego domu, to było coś absolutnie niesamowitego. Mimo że mieszka tam chyba 400 czy 500 osób, to całonocne życie cały czas działało.
I te gwiazdy… Gwiazdy były absolutnie nie do opisania. Gwiazdy widzimy wszędzie, może z wyjątkiem Antarktydy, gdzie jest cały czas jasno, ja akurat w tym czasie byłam, to wychodząc z namiotu, gdzie jest piekielnie zimno, bo było nawet -8 stopni, ja przy mojej wadzie wzroku -4 bez soczewek słabo widziałam, ale te gwiazdy miałam wrażenie, że mnie dotykają. One były na wyciągnięcie ręki. Było ich całe mnóstwo i to było niesamowite.
I być może takie momenty sprawiły, że ta magia była odczuwalna. Różowe góry, tak jak dzisiaj Twój sweter, zachód słońca o godzinie 18, 18.30 i z takiego czerwonego koloru wszystko zamieniało się w taki ostry róż. To trwało chwilę, około minuty, dwóch, nie uwieczniliśmy tego na zdjęciach, bo się po prostu nie dało, ale widok był absolutnie najwspanialszy i nikt mi tego nie odbierze. To była ta magia.
Najpiękniejsze są wspomnienia, które zostają.
Zdecydowanie tak. Ale te wspomnienia tworzyli przede wszystkim ludzie, z którymi tam byłam, to też.
A to ciekawe właśnie. A kim są ci ludzie? Czy to jest jakaś taka grupa, którą da się zdefiniować, czy każdy jeden jest po prostu tak totalnie inny?
Ci ludzie to są absolutnie pozytywne świry. Bo tak ich trzeba nazwać. Osoby, które tam startują, nie są do końca normalne, nie boję się tego nazwać. Natomiast każdy ma jedną wspólną cechę: wszyscy chcemy coś zobaczyć, chcemy doceniać życie, chcemy się sprawdzić i chcemy znaleźć pomysł na nasze życie, być może jakieś rozwiązanie. To chyba było takie najfajniejsze, najistotniejsze. Każdy z nas tam się czym innym zajmuje na co dzień. Są bankierzy, są nauczyciele, każdy ma inny zawód, natomiast na starcie wszyscy jesteśmy tacy sami. Mamy plecak, nie ma między nami różnic, wszyscy jesteśmy tacy sami.
CO dla mnie było takie mega wzruszające, to fakt, że było nam ciężko – bo o tym trzeba mówić i nie wolno tego bagatelizować – różne kontuzje, różne mentalne bardzo trudne sytuacje, ale nigdy nie byłaś sama. Zawsze ktoś do Ciebie podszedł, zawsze ktoś chciał Ci pomóc i pomagał. Bez względu na to, jak on się czuł. To było dla mnie absolutnie szokujące.
Sama miałam takie przypadki, kiedy już padałam, miałam dosyć wszystkiego, ale widziałam tę drugą osobę, która cierpiała jeszcze bardziej, i byłam w stanie jej pomóc. Przykład: złamane kije do nordic walking, dziewczyna nie była w stanie iść, nie podpierając się tymi kijami. Ja kije używam ze względu na stabilizację mojego kolana. I potrafiłam jej oddać ten kij. Jakbyśmy mieli tak codziennie, w życiu codziennym… ojej – świat byłby naprawdę piękny.
Jeszcze jedną mam taką sytuację, przepiękną, uważam, i do końca życia będę o tym pamiętała, kiedy na tej mojej magicznej Atakamie wzmógł się wiatr i odfrunęła mi moja wkładka do buta, która się suszyła, tuż przed Long Marchem, czyli na tym najdłuższym dystansie, i cały obóz, wszyscy, zamiast odpoczywać, robić sobie okłady i różne opatrunki, wstali i zaczęli szukać mi tej wkładki. Nie znaleźliśmy jej, ale ja byłam totalnie wzruszona tym, że ci ludzie chcą mi pomóc. Jeden przyszedł, Ahmed, i podarował mi swoją karimatę do spania, żebym wycięła z niej wkładkę. To było dla mnie po prostu już wielkim wzruszeniem, bo facet mnie w ogóle nie znał, a jednak chciał mi pomóc.
To są takie momenty. One może dziwnie brzmią na co dzień, może to są takie zwykłe rzeczy, ale kiedy stoisz twarzą w twarz z takim problemem, to doceniasz to, w Twojej głowie zaczyna się zupełnie zmieniać myślenie.
Jabłko na pustyni. Totalny kryzys mojego przyjaciela, Brazylijczyka, który mentalnie nie mógł sobie poradzić z głową, ja z kontuzjowanym biodrem ciągnęłam tę nogę przez 200 km, ale nie było dla mnie problemu mentalnego, mogę ją ciągnąć, mam jeszcze drugą nogę. Natomiast on miał z tym duży problem. I pewnego dnia na Long Marchu (ten najtrudniejszy dystans), zatrzymał się samochód z naszym kamerzystą, przyjacielem, Michaelem Murphy. On nie wierzył, że w ciągu dni tak można poznać ludzi, tak się zaprzyjaźnić i mieć takie poczucie, że z tymi ludźmi można konie kraść po pięciu minutach znajomości.
I Michael powiedział nam na środku pustyni, pośrodku totalnie niczego, że ma dla nas prezent. Już samym tym faktem byliśmy mocno wzruszeni. I facet wyciąga nam dwa zielone jabłka. Zimne, soczyste, słodkie. Słuchajcie, po całym tygodniu liofilizatów dostajesz jabłko, i to jabłko jest najpiękniejsze na świecie. Do końca życia jabłko będzie moim ulubionym owocem. Przez taki zwykły moment. To była taka nasza chwila, moja, Michaela i Artura, która wiele zmieniła w moim życiu, zdecydowanie. Małe momenty, małe chwile dają czasami spektakularne efekty.
I Michael powiedział nam na środku pustyni, pośrodku totalnie niczego, że ma dla nas prezent. Już samym tym faktem byliśmy mocno wzruszeni. I facet wyciąga nam dwa zielone jabłka. Zimne, soczyste, słodkie. Słuchajcie, po całym tygodniu liofilizatów dostajesz jabłko, i to jabłko jest najpiękniejsze na świecie. Do końca życia jabłko będzie moim ulubionym owocem. Przez taki zwykły moment. To była taka nasza chwila, moja, Michaela i Artura, która wiele zmieniła w moim życiu, zdecydowanie. Małe momenty, małe chwile dają czasami spektakularne efekty.
Piękne jest to, o czym opowiadasz. W głowie przewijały mi się moje wspomnienia z takich małych, ważnych chwil, ale to nie o tym dzisiaj. Czego ty się o sobie samej dowiedziałaś, nauczyłaś, zrozumiałaś?
Zdecydowanie każda pustynia pokazała mi coś. Dała mi poważną lekcję poprzez jakiś ból, poprzez czas, w którym biegałam, pokonywałam te dystanse. I pierwszą taką rzeczą po Namibii na pewno było to, ze zaakceptowałam siebie. Wreszcie. Po tylu dziesiątkach lat wreszcie patrzę w lustro i mówię: jesteś spoko babka, damy radę. Miałam z tym bardzo duże problemy, bo świat jest niestety nieubłagany i często bardzo, bardzo przykry, więc miałam kłopoty w związku z moim wzrostem i gdzieś te kompleksy się przewijały, nawarstwiały itd. Namibia była tą, która pokazała mi, że mogę siebie zaakceptować. I akceptuję się w 100%.
Gruzja… dramatyczny wyścig. Po prostu jak teraz o tym myślę, to próbuję znaleźć plus tego wszystkiego, ale jest naprawdę ciężko. I gdy rozmawiam z pozostałymi zawodnikami, to tak samo to odczuwają. Bo tak po prostu zostaliśmy upodleni do parteru przez tę pogodę. Natomiast długo, długo po Gruzji zrozumiałam, że ona chciała mi pokazać, że jestem silna, że mogę zrealizować niemożliwe rzeczy. I z odrobiną pomocy znajomych, rodziny, przyjaciół nie ma na mnie mocnych. Jestem mocna i silna – i chyba pierwszy raz w życiu to mówię w tej chwili. To też ma swój wydźwięk.
Atakama dała mi tak naprawdę nowe oczy. To też był dla mnie taki przełom, kiedy ja wiedziałam, że świat może być piękny, że ludzie są cudowni, ale czasami jest tak, że to mówimy, ale nie do końca to czujemy. Atakama pokazała mi absolutnie, że można robić cudowne rzeczy dla innych, że możemy pomagać, że świat jest niebywale piękny i ze warto podróżować, zwiedzać i doceniać te chwile, bo życie bardzo szybko przemija. Nie wiemy, co się zdarzy za chwilę, co będzie na drugi dzień. Więc takie mocne docenienie życia i uświadomienie sobie tego, że jestem szczęściarą, że mogę to zrobić, że jest mi dane. Doskonale zdaję sobie sprawę, że tego, co zrobiłam przez te 7 miesięcy, większość ludzi nie zrobi przez całe swoje życie. I to była dla mnie taka lekcja Atakamy, że naprawdę powinnam być wdzięczna, no i jestem.
Atakama dała mi tak naprawdę nowe oczy. To też był dla mnie taki przełom, kiedy ja wiedziałam, że świat może być piękny, że ludzie są cudowni, ale czasami jest tak, że to mówimy, ale nie do końca to czujemy. Atakama pokazała mi absolutnie, że można robić cudowne rzeczy dla innych, że możemy pomagać, że świat jest niebywale piękny i ze warto podróżować, zwiedzać i doceniać te chwile, bo życie bardzo szybko przemija. Nie wiemy, co się zdarzy za chwilę, co będzie na drugi dzień. Więc takie mocne docenienie życia i uświadomienie sobie tego, że jestem szczęściarą, że mogę to zrobić, że jest mi dane. Doskonale zdaję sobie sprawę, że tego, co zrobiłam przez te 7 miesięcy, większość ludzi nie zrobi przez całe swoje życie. I to była dla mnie taka lekcja Atakamy, że naprawdę powinnam być wdzięczna, no i jestem.
A Antarktyda zdecydowanie podkreśliła tę ulotność życia. To, jak wielokrotnie widziałam, jak odrywają się kawałki lodu od góry lodowej i to wpada do wody… Bardzo przejmujący widok. Widok dzikiej zwierzyny, pingwiny, orki, lwy morskie, jak z jednej strony spokojne jest ich życie, ale z drugiej strony, jak te zwierzęta nie wiedzą, co przyniesie im nowy dzień, bo ten świat im się po prostu kończy.
I tak samo ja to zrozumiałam. I wypadek mojego taty pokazał mi, że to życie może się bardzo szybko skończyć. I ta Antarktyda… Stąpanie po ziemi, która za chwilę może zniknąć – oj, tu były bardzo duże emocje. Dużo płaczu, dużo wzruszeń, ale lekcja, że trzeba to doceniać; że każdy ma złe chwile, każdy ma smutki w domu, w swoim życiu, ale one nie mogą Ci przysłonić tych malutkich plusów, z których czasami sobie nie zdajemy sprawy albo po prostu je bagatelizujemy. Trzeba wyciągać te plusy, bo wtedy szybciej znajdziemy rozwiązanie i będzie nam łatwiej w życiu. Choćby nie wiem, jak było ciężko, na pewno gdzieś jest plus, tylko trzeba go zauważyć.
…
Wiem. Wiem… Ja się dzisiaj mocno nastawiłam, słuchajcie, żeby nie płakać.
Tak. Dzięki, Julita, za to podsumowanie i za tę chwilę czasu dla mnie, bo pewnie tego nie widzicie, ale była chwila przerwy, było cięcie, bo ja potrzebowałam ochłonąć po tym Twoim podsumowaniu. Jeszcze pewnie będzie mi się głos łamał przez chwilę, ale to jest niezwykłe, że cztery takie bardzo silne lekcje, wnioski, przemyślenia, różnie to można nazywać, wywrą na mnie takie wrażenie, nie spodziewałam się takiej swojej reakcji.
I chciałam się Ciebie zapytać, co dalej – trochę ze strachem, bo nie wiem, co Ty zrobisz dalej, jakie będzie nasze kolejne spotkanie i co ja po tym kolejnym spotkaniu będę czuła. To jest w ogóle dla mnie niezwykła inspiracja – sama możliwość rozmowy o tym.
Ale wracam do pytania: co dalej?
Za chwilę to ja będę potrzebowała takiej przerwy. Fakt jest taki, że minęło naprawdę niewiele czasu, bo to jest ledwo tydzień po Antarktydzie, a wcześniej pomiędzy pustyniami nie miałam czasu na analizę każdej z nich, tak że to wszystko jest takie na gorąco, nie do końca jeszcze przeanalizowane emocje. I to, co zdobyłam na tych pustyniach, to pierwsze takie rzeczy, które mi wpadły do głowy i które mocno wywarły na mojej psychice i mam jakiś tego efekt, natomiast co dalej?
Dalej miałam marzenie, żeby pojechać na Gobi i tym samym zrobić Grand Slama Plus i zostać pierwszą Europejką, która tego dokona, bo jeszcze nie ma Europejczyków na takim poziomie.
Samo Gobi daje Grand Slam Plus?
Nie, te cztery biegi, które już zrealizowałam plus Gobi, z racji, że pandemia zamknęła nam Gobi, organizator zdecydował, że ten bieg zmieści się w roku i będziemy mogli podpiąć to pod ten Grand Slam Plus, mimo że to będzie już inny rok kalendarzowy, to zmieścimy się w 12 miesiącach. I potem w listopadzie jest Wadi Rum w Jordanii. Pustynia, która zamyka pewien etap Racing the Planet, bo to jest organizator tych biegów, będzie 20 rocznica powstania tej organizacji i bardzo bym chciała na niej być. I o tych marzeniach nikomu wcześniej nie mówiłam, bo były absolutną abstrakcją jeszcze przez Akatamą, wiedziałam, że finansowo na pewno tego nie posklejam już i to po prostu zostawiłam.
I słuchajcie, na Antarktydzie zdarzyła się taka historia, powstała nowa tradycja, wszyscy Grand Slammerzy z takiego kufla wypijają napój jako toast. Ja miałam swoją coca-colę, bo nie piję alkoholu, i nie słuchając do końca, co organizator, Mary Gadams, mówi, bo mówiła w języku angielskim, a mój angielski jest taki na poziomie komunikatywnym podstawowym, a ona mówi bardzo niewyraźnie, trudno mi ją zrozumieć, a poza tym trzymałam kufel Grand Slammera, już miałam po prostu to wszystko w nosie, może tak nie do końca fajnie, ale tak było.
I ona cały czas podczas tego toastu pytała, kto ma winogrono, kto ma winogrono. Ja spojrzałam w ten kubek, mówię: kurde, co to, kolejna jakaś atrakcja? I autentycznie tak to wyglądało, że spojrzałam w ten kubek, patrzę, że zielona jakaś kulka pływa, czy to jakiś atrakcyjny lód jest czy coś, bo czasami tak się zdarza, nie zwracam w ogóle uwagi, piję, a ktoś szepnął, że może jeszcze raz wrzućmy winogrono, skoro nikt nie ma.
I wtedy mój przyjaciel, Michael Murphy mówi: Ej, ty masz coś w kuflu. No ma, jakąś zieloną kulkę, nie wiem, o co chodzi. I w tym momencie on powiedział: Wariatko jedna, to ty masz to zielone winogrono. Krzyknął na cały głos, że Julita to ma, i mi się wtedy po prostu kulki zderzyły, że gdzieś faktycznie coś wygrałam, ale nie miałam pojęcia, co. I powiedzieli mi, że dzięki temu winogronu mam wstęp gratis na jedną z wybranych pustyń.
Moja reakcja jest widoczna na zdjęciu. Bardzo pięknie to umieścił Tiago Dis z Brazylii, bo ja oszalałam po prostu. I w tym momencie byłam z jednego powodu bardzo szczęśliwa. Nie tyle z tej nagrody, którą wygrałam, a z tego, że ja po prostu nie zjadłam tego winogrona. Bo to było naprawdę bardzo prawdopodobne. Więc to był zdecydowanie argument, żebym to była ja. Tak że lecę na Gobi w czerwcu. Zamykam Grand Slama Plus i co będzie z Jordanią w listopadzie, tego jeszcze nie wiem, ale cudownie byłoby zakończyć ten projekt w Jordanii właśnie.
Ja Ci życzę wielu takich zielonych kulek w przyszłości, takich zaskakujących zbiegów okoliczności, które myślę, że nie są wcale zbiegami okoliczności, tylko po prostu przyciągasz te sytuacje, więc bardzo Ci tego życzę.
A dziś chciałabym na koniec tej naszej rozmowy ogromnie Ci za nią podziękować, to przede wszystkim, już nie będę tłumaczyć, dlaczego, i pogratulować tego wyczynu, bo jesteś pierwszą Polką, jedną z 19 kobiet, które w ogóle od początku tego konceptu zrealizowały, przypomnę, jedno z 10 najcięższych, najtrudniejszych wyzwań sportowych na świecie. Tak że to zasługuje na ogromną gratulację, na podziw i podziękowania. I chciałabym, żebyśmy to też poświętowały teraz tak na chwilkę.
Nie mamy coca-coli, ale to jest bez alkoholu.
Wow!
Więc mam nadzieję, że bąbelki bez alkoholu też są okej.
Asiu, ja chciałam również bardzo podziękować, bo to, w jaki sposób mnie wsparliście, już nie tylko ten finansowy aspekt, ale to, że długo, długo przed Atakamą byliście już ze mną, mimo że mnie nie znaliście, nie wiedzieliście o mnie sporo, to ta nasza przyjaźń się zawiązała tak naprawdę na odległość, bo dzisiaj się widzimy pierwszy raz i z całym zespołem tak naprawdę byłam tylko w zasadzie na mailach albo na Messengerze, ale daliście mi naprawdę ogromnych skrzydeł i wiedziałam, że z Wami będzie mi dużo łatwiej, bo mam w Was takie oparcie mentalne.
Pisaliście do mnie niesamowite rzeczy i ja to niosłam ze sobą w tym plecaku na Atakamie. Mam sporo takich wiadomości, mam wydrukowane te maile, mimo że to trochę ważyło dodatkowo, o tym nie wiecie, ale nosiłam to ze sobą, tak że bardzo Wam dziękuję.
To wielkie dzięki. Ja też dziękuję Klaudii i Agnieszce, i całemu zespołowi, bo to wszystko dzisiaj to jest taka wisienka na torcie, a cała ta praca została włożona przez cały zespół, a w szczególności przez Klaudię i Agnieszkę.
Tak jest, dziękujemy bardzo.